Tym razem nie mam zamiaru silić się na przesadny i nienaturalny obiektywizm, bo każda recenzja jest i tak zawsze subiektywna, w mniejszym lub większym stopniu. Daniel Richmond, czyli Clubroot to bez wątpienia jedna z ciekawszych postaci głębszej strony mocy dubstepu, której to jestem gorącym zwolennikiem. Rok temu label Lo-Dubs wydał jego debiutancki album zatytułowany po prostu „Clubroot” i choć album nie był specjalnie innowacyjny czy odkrywczy, to jednak był po prostu bardzo dobry i przyniósł autorowi szerokie uznanie w dubstepowym środowisku. Wielu słuchaczy porównuje Clubroota do Buriala, lecz myślę, że porównanie to może mieć sens nie tyle na płaszczyźnie muzycznej, co raczej na poziomie otoczki wokół kreowania wizerunku artystycznego obu producentów; obaj unikają nadmiernego rozgłosu, eksponowania swojej sylwetki i obaj starają się, by dyskusja toczyła się raczej na temat ich muzyki, nie zaś ich samych. Uszanujmy w takim razie ich wolę i skupmy się na muzyce.
Na kolejny release Clubroot kazał czekać aż rok, bo w międzyczasie nie wydał ani jednego singla czy EPki, co czyni album II – MMX tym bardziej łakomym kąskiem. Warto jednak było czekać, bo oto dostajemy materiał nie tyle eksperymentalny czy nowatorski, co dojrzały i przemyślany. Numery są majestatyczne, lecz pozbawione patosu, przepełnione emocjami, nie zaś kakofonią oraz dość zróżnicowane pod względem muzycznym, jednak spójne pod względem tworzonego klimatu. Sam Clubroot opisuje swoją twórczość krótkimi słowami: „Muzyka w okolicach 140 bpm, o bassline’ach jak ze snu i ciężkiej przestrzeni” (źródło: wywiad podany w linku poniżej).
Jednak oprócz dubstepowego motywu przewodniego słychać tu np. wpływy 2-stepu (patrz: podniosły, masywny „Orbiting”, spokojniejszy „Toe to Toe” czy subtelny „Cherbus Cry”), ale też i d’n’b (halfstepowy, deepowy „Physicality”), który dla twórczości Clubroota miał – jak sam przyznaje – wyjątkowe znaczenie (źródło, czyli wywiad dla sonicrouter). Oczywiście to tak między innymi, ponieważ materiał zawarty na II – MMX, mimo generalnego formatu dubstepowego, jest bardzo atrakcyjną mieszanka stylową, czerpiącą z różnych źródeł o wspólnym mianowniku, który można opisać jako [+deep]. Z kolei jeśli właśnie o dubstep chodzi, to i tu znajdą się jego nieco różne oblicza. Mamy np. bardzo lekki, baśniowy „Waterways”, ale również i bardziej drapieżny „Closure” z wyeksponowanymi tribalowymi bębnami czy też mroczny „Whistles & Horns” o soczystym, głębokim basie i tajemniczym tle.
Jak widać, album jest dość przekrojowy, jednak słucha się go właściwie jednym tchem. Co do odbioru, to nie jest to z pewnością muzyka do klubu – jest zbyt piękna, by jej niesamowite detale, głębia i ładunek emocjonalny zagubiły się gdzieś między kolejnymi drinkami przy barze. Największą przyjemność daje tu chyba czas spędzony z II – MMX sam na sam, czy to podczas wieczornego spaceru, czy to w pociągu podczas krótszej, niespełna godzinnej podróży. Zresztą jestem przekonany, że na pewno każdy, kto gustuje w takich dźwiękach znajdzie sobie najbardziej odpowiedni moment, by z tą płytą się zapoznać; co więcej, myślę też, że po zapoznaniu, stanie się ona dość częstym gościem Waszych playlist 😉 Bardzo polecam!
Lo Dubs, 2010
Dobra produkcja. Doskonale nadająca się jako muzyczne tło do tetro hydro cannabinolowych wojaży…osobiście polecam!
mam wrazenie ze dwojka jest mocno przerysowana wersja chwalonego za klimat debiutu, przez co staje sie momentami tandetnie klimatyczna do bolu, wrecz, za przeproszeniem nastrojowa, ble:P ale whistles&horns daje rade
? to czyli kto ? Legia czy Wisła PANY?
Momentami te przyjemne klimaciki jednak zalatuja kiczem.
„W skrócie, jak dla mnie muzyka nie musi być innowacyjna, żeby być dobrą ;)” o to, to!! 🙂 że tak się wtrącę
Wydaje mi się, że z czasem każdy gatunek robi się powtarzalny, ale to chyba naturalne. Przyznam, że nawet jeśli wśród kolejnych klonów będą trafiać się takie, które będą mi osobiście się podobać, to nie będzie mi wcale trudno przełknąć faktu, że mało co jest w stanie mnie zaskoczyć. W skrócie, jak dla mnie muzyka nie musi być innowacyjna, żeby być dobrą 😉
sorry, po prostu mam traumę po tych mośkach, którzy klepią te jednolicie durne dramy, można się przenieść w czasie 20 lat, a, że młodzież żwawa to przepada. swoją przygodę zakończyłam na photek, słuchałam jeszcze kilka lat ze świadomością, że kupa, że szok, ale podobało mi się, wchodziło, potem już mniej, aż do awersji, wiem, że powstaje dobry dnb, ale to są wyjątki, ciężko się doszukać spośród klonów, w końcu gatunek ma swoje lata. to samo powiem o dubstepie i zwyczajnie się wkurwię jak za 10 lat będzie wciąż popularny na bibach, ba, nasze dzieciaki będą to puszczać jako nowość.
Hmm… widocznie trafiłaś na inny dnb niż ja.
nie wiedziałam, że ktoś prócz dj-chopaków z toruńskiej meliny słucha jeszcze dnb :> no fakt, przypomina te posrane, pofalowane baslajny wyciągnięte ze zgliszczy dnb, a fe.
@ mallemma – dlatego pisałem, że nie jest to nic innowacyjnego, a raczej właśnie coś, co śmiało może służyć jako ww. tło do książki, tudzież jakiejś głębszej introspekcji 😉 Poza tym jako osoba, której bliżej zdecydowanie do dnb aniżeli do dubstepu przekonałem się do tej płyty przez niesamowite bassliney, które tu moim zdaniem po prostu miażdżą swoim brzmieniem 😉 W każdym razie miło, że opinie są zróżnicowane – „If everybody looked the same…” itd. 😉
@ bronchusevenmx – cieszę się, że recka okazała się przydatna 😉
” Idealna na podróż miejskim autobusem jako tło do książki i zerkania za okno… ” – o to, to!
@asx, zakładając, że mogę zostać opacznie zrozumiana – celowo napisałam o linii kompromisu miast zwyczajnie napisać banał. to nie jest tak, że wstydzę się słuchać clubroota kłócąc się ze swoim wewnętrznym głosem prostej przyjemności [serce mówi fajo, głowa mówi żal, a w rozstrzygnięciu pomaga tehaceka cal :P], ta płyta jest po prostu nudna, prosta rytmika, brzmienia już wystarczająco oklepane na debiucie, nie zaskakuje i tyle. dobrze robi za tło do czytania, na czilałt już raczej nie, za mało smyra.
Bardzo przyjemna płyta, co prawda poza genialnym „Waterways” zlewa mi się w całość, ale mimo to urzeka delikatnością. Idealna na podróż miejskim autobusem jako tło do książki i zerkania za okno… Dzięki za recenzję, bez niej pewnie bym tę płytę przeoczył.
najgorzej, bez wiary, bez klimatu, żadnej melodii, spiepszył 🙁
Podejrzewam, że płyta ta będzie sprawiać przyjemność tym, którzy zamiast bać się, że mogą (nie daj Boże) słuchać czegoś pretensjonalnego czy banalnego (sic!), starają się po prostu czerpać przyjemność z muzyki. Porównywanie Clubroota i Buriala na poziomie muzycznym jest też moim zdaniem bez sensu – dla mnie to dwa zupełnie różne światy. O „Eastern Promise” też wiedziałem, ale recenzja chyba nie jest po to, żeby napisać wszystko, co się wie na temat danego twórcy, a raczej skupić się na danej płycie. Darmowa mp3 nie jest w moim rozumieniu oficjalnym releasem.
@ blowyaself – dzięki i również pozdrawiam 😉
podpinam się pod zdaniem mallemmy. jedna z większych tegorocznych porażek. przesłodzony do przesady. a pomiędzy albumami pojawiło się coś takiego: Eastern Promise. pozdro!
Płytka ciekawa. Dobra recka asx, pozdro :].
@mallemma: Zgaduję, że nie chodzi o to, że ukrywa się lepiej od Clubroota?
aha, 2 : 1 dla buriala.
przeciętna sprawa, na moje źle wymierzona linia kompromisu między eksperymentowaniem jak to nazwał autor recenzji, a zwykłym banałem. nuda.
Ja z kolei myślę, że clubroot został porównany do buriala, dlatego, że jego nagrania brzmią jak nagrania buriala. Nie zmienia to jednak faktu, że self titel bohatera recenzji był bardzo fajny.