Wpisz i kliknij enter

Nigdy nie lubiłem melodii – rozmowa z Savasem Pascalidisem

Niebawem ukaże się nowy album Savasa Pascalidisa – „Nuclear Rawmance”. Rozmawialiśmy z nim o jego produkcji.

Największą popularność przyniosły Ci dwa albumy nagrane w połowie minionej dekady – „Galactic Gigolo” i „Disko Vietnam”. Co Cię wtedy fascynowało w muzyce electro i disco?
Pod koniec lat 90. techno stało się nudne. Większość kawałków składała się z monotonnych loopów, a nazywano ten styl schranz. Brzmiały one jak kopie kopii wczesnych nagrań Jeffa Millsa. Kiedy więc producenci z Detroit, a potem I-F i reszta z Clone, zaczęli dodawać do techno elementy muzyki tanecznej z lat 80., wypadło to nadspodziewanie świeżo. Dla mnie było to szczególnie ekscytujące, ponieważ miałem w swej kolekcji wszystkie najważniejsze płyty z tamtego okresu, które kupiłem mając 14-15 lat. Nigdy wcześniej nie miałem możliwości zagrać ich w klubie. A wtedy pojawiła się taka okazja – mogłem miksować minimal, house, electro i disco w czterogodzinne sety. W tym samym czasie nagrałem materiał na „Galactic Gigolo”, który ukazał się dopiero piętnaście miesięcy później, gdy takie granie powoli zaczynało mi się już nudzić. (śmiech)
Prowadziłeś w tym czasie wytwórnię Lasergun, która wydała dwie świetne kompilacje i wiele dobrych dwunastocalówek.
Niedawno zawiesiłem jej działalność, ale w każdej chwili mogę ją reaktywować. Gdy powołałem Lasergun do życia, chciałem wydawać jej nakładem tylko własnych rzeczy. Nie miałem bowiem zielonego pojęcia o profesjonalnym prowadzeniu wytwórni. Dlatego to było raczej hobby. Choć tak naprawdę nie dbałem o promocję, to i tak sprzedałem tysiące płyt. Koncept był prosty: wydawać oryginalną, może trochę ekscentryczną muzykę, o wysokiej jakości. Z czasem zauważyłem jednak, że jest coraz mniej nagrań, które mi się podobają i które pasowałyby do profilu Lasergun. Dlatego zakończyłem działalność wytwórni.
Ale założyłeś potem dwie nowe tłocznie – UFO i Sweatshop.
Pierwsza z nich też już nie istnieje. To właściwie nie była wytwórnia w pełnym sensie tego słowa. Tylko nowa naklejka na płyty. (śmiech) Zrobiłem po prostu kilka kawałków, które nie pasowały dla Lasergun, bardziej w stylu klasycznego techno, dlatego postanowiłem je wydać pod innym szyldem. Początkowo miała to być tylko jedna płyta, ale zrobiło się ich aż pięć. To trwało dwa lata. Potem założyłem Sweatshop – znów tylko po to, żeby wydawać niezależnie własne nagrania. Doszły do tego jednak remiksy innych artystów – najpierw Abe Duque`a, a potem Joela Altera. Nie zamierzam jednak angażować w to więcej artystów. Zauważyłem bowiem niebezpieczny trend na elektronicznej scenie. Ludzie nagrywają jeden przeciętny kawałek, a potem kombinują pięć remiksów, aby go wypromować. W efekcie następuje efekt totalnego przeładowania. Ja mam zamiar prowadzić inną politykę – wydawać rzadko, tylko naprawdę dobre numery, bez nadrabiania remiksami. To będzie wytwórnia wyłącznie dla didżejów.

Wracasz obecnie z albumem „Nuclear Rawmance”. Definiujesz nim swój nowy styl – mocne techno o jednoznacznie klubowym przeznaczeniu.
To nie jest nowy styl. Jeśli posłuchasz moich utworów z połowy lat 90. wydanych przez Kurbel czy Loriz, czy nawet wczesnych rzeczy opublikowanych przez Lasergun, nie zauważysz różnicy. Nie nagrywam wielu płyt, dlatego jeśli ktoś zna mnie wyłącznie z albumów, wyda mu się, że faktycznie robię teraz coś nowego. Tymczasem już od dawna nie wyprodukowałem niczego w stylu „Galactic Gigolo” czy „Disko Vietnam”. Ludzie mają niewłaściwe wrażenie na temat mojego stylu, bo sampluję dużo muzyki disco, funku czy Hi-NRG z lat 80. Ale kiedy występuję na żywo – zawsze gram konkretne techno i house.
A zatem „Nuclear Rawmance” to powrót do korzeni?
Oczywiście. To esencja tego, czym jestem, mój najlepszy album, jaki zrobiłem. Prawdę powiedziawszy wcześniej nie wiedziałem, jak wyprodukować taki materiał. (śmiech) Musiałem do tego dojrzeć, a to był długi proces. A wszystko dlatego, że jestem didżejem, a nie muzykiem czy producentem, który dokładnie wie, co ma zrobić, żeby uzyskać konkretny efekt.
Czy nowa fala techno z Berghain miała na Ciebie wpływ?
Żadnego. To przecież to samo techno, które istniało już w latach 90. A zatem nic nowego. Muzyka, którą nazywa się teraz minimalem, to wcale żaden minimal, tylko współczesna forma techno o strukturze mającej już dwadzieścia lat.
Nie podobają Ci się nowe brzmienia?
Myślę, że większość powstającej obecnie muzyki jest straszna. Ludzie samplują latynoskie i arabskie melodie, afrykańskie rytmy, dodają bit i… kawałek gotowy! To najgorszy okres w muzyce odkąd świadomie ją odbieram. Przez ostatnie dwadzieścia lat kupowałem po dziesięć płyt tygodniowo. Teraz kupuję tyle na miesiąc lub rzadziej. Muzyka zaczyna być bezwartościowa i cyfrowa dystrybucja pasuje do niej idealnie. Ale dla mnie to wszystko spam. (śmiech)

Jest również na „Nuclear Rawmance” miejsce na house – ale ten najtwardszy w chicagowskim stylu.
Prawdę powiedziawszy, nie siedzę w studiu i nie myślę: „Powinienem teraz zrobić taki kawałek, a potem taki”. To nie działa w ten sposób. Sam nie wiem, jak to wszystko powstaje. Nawet nie wiem, jak kolesie z Chicago robili takie brzmienia. Muzyka po prostu się staje, kiedy siadasz i zaczynasz dotykać maszyn. To połączenie celowości i przypadkowości. (śmiech)
W swoich nowych utworach wyraźnie zredukowałeś melodie, które za czasów „Galactic Gigolo” pełniły ważną rolę.
Właściwie to nigdy nie lubiłem melodii. Najważniejszy jest rytm i linia basu. Melodia wyłania się najczęściej z sampli. Zdecydowanie wolę programować automat perkusyjny niż wymyślać melodie, które są tak naprawdę… niepotrzebne.
Berlin jest nazywany „stolicą techno”. Łatwiej jest tworzyć w takim miejscu?
Możesz tworzyć muzykę, jaką chcesz, gdziekolwiek jesteś. Tylko musisz ją mieć w sobie. A żadne miasto ci w tym nie pomoże.

Jaki sprzęt używałeś podczas nagrań na „Nuclear Rawmance”?
Głównie analogowe syntezatory i automaty perkusyjne, jak 707, 808, 909, ale wykorzystałem też nieco krótkich sampli.
Czy po nagraniu „Nuclear Rawmance” czujesz się bardziej producentem niż didżejem?
Przede wszystkim jestem didżejem. Bo żyję i zachowuję się jak didżej – kolekcjonuję płyty, każdego tygodnia słucham nowych nagrań, uwielbiam grać całe noce. W ciągu lat zgromadziłem ogromną kolekcję – w tej chwili to prawie 15.000 krążków, głównie Chicago, Detroit, rare grooves, disco i funk. Produkowanie własnych nagrań nadal traktuję jako hobby. Dzięki didżejowaniu mam możliwość ich grania na całym świecie. Nie występuję jednak na żywo, nie szaleję na punkcie nowinek technicznych do studia. Nagrywam wszystko na żywo, tnę i sklejam, korzystając z klasycznych programów audio.
Pamiętam, że kiedy tworzyłeś dla Gigolo i Lasergun, Twoją dziewczyną była Water Lily, która też produkowała ejtisowe electro. Czy teraz możemy się spodziewać, że nagra płytę techno?
Cóż, nie jesteśmy już razem. Z tego, co wiem, ona ciągle nagrywa w swoim ulubionym stylu. Nie sądzę też, że gdybyśmy byliśmy razem, to skręciłaby pod moim wpływem w stronę techno. Ona naprawdę lubi to, co robi i nie ma powodu, aby to zmieniać.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
Sempoo
Sempoo
13 lat temu

Trzeźwy ziom, no on akurat przedkłada rytm nad melodię – inaczej niż ja.

Polecamy