„W pewnym wieku ludzie się nie zmieniają” – jak się okazuje, ten aktualny ostatnimi czasy cytat, oprócz swej polityczno-społecznej wymowy, ma również swoje przełożenie na język muzyki. Potwierdzenie tej tezy odnaleźć możemy w osobie Trenta Reznora, który po raz któryś z rzędu serwuje nam muzyczny festiwal złożony z reprodukcji, szablonów i rutyn, ukryty pod wielkim namiotem z jaskrawym logiem NIN.
Legenda tej jakkolwiek by nie spojrzeć, jednoosobowej formacji, zawsze przyciągała i przyciągać będzie na długo, bowiem jej wpływu na rozwój muzyki alternatywnej nie sposób pominąć. Niemniej jednak, ten muzyczny etos również pozwala przymykać ucho na wpadki i coraz częstsze odcinanie kuponów od twórczości Trenta. Metodycznie pogłębiany spadek formy lidera Nine Inch Nails, dawno stał się oczywistym faktem. Najnowsze wydawnictwo wydane w ramach nowo powstałego projektu How To Destroy Angels, prowadzonego na spółkę z jego żoną, Mariqueen Maandig i Atticusem Ross, jest tego najlepszym potwierdzeniem.
„Blinding light illuminates the scene…”
Już pierwsze chwile spędzone z How To Destroy Angels uwydatniają fakt, że pomimo tego, iż Mariqueen Maandig ma grać pierwsze skrzypce w projekcie, być jego twarzą i głosem, w roli tej nie do końca się odnajduje. Nie można oprzeć się wrażeniu, że jest jedynie kunsztownym kwiatkiem do kożucha, poniekąd będąc nim już w macierzystej formacji West Indian Girl. Słuchając jej partii wokalnych, ma się nieodparte wrażenie, że z powodzeniem mogły być pisane z myślą o wykonaniu ich przez Trenta, co po raz kolejny uwydatnia rezydualny wpływ Mariqueen na styl HTDA. Stoi za nią dwuosobowa orkiestra, utworzona przez jej męża i Atticusa Ross, który jakkolwiek od zawsze pozostawał ukryty w cieniu Dziewięciocalowych Gwoździ, tak jego praca zawsze odgrywała niebagatelną rolę.
Mini-album rozpoczyna się od singlowego „The Space In Between”. Numer jest atrakcyjny pod względem promocyjnym, jednak muzycznie niebywale skromny, by nie powiedzieć ubogi i przewidywalny w przeciwieństwie do towarzyszącego mu teledysku. Zespół buduje napięcie bazując na chłodnym, ultravoxowym loopie, charakterystycznym dla nowszych dokonań Reznora, wzmacniając je majestatycznym cello wzmagającym uczucie grozy i terroru, dobrze znane z muzycznego katharsis „The Fragile”.
„Parasite” podkręca nieco tempo, ciągnąc nas w rejony albumu „Year Zero”. Abletonowa elektronika i melodyjność absorbują, spychając wokalne popisy państwa Reznorów na dalszy plan. Buczący beat i doskonale nam znane przetworzone gitary i syntezatory, z jednej strony pociągają swoją schizofrenią, z drugiej zaś wywołują irytację, wywołaną przez nieznośną odtwórczość kompozycji. Po raz drugi nie odkryjemy tu niczego, co wyróżniałoby HTDA od twórczości sygnowanej logiem NIN.
Jest to jednak niczym, w porównaniu z centralną kompozycją albumu jaką jest „Fur-Lined”. To chyba najbardziej bezczelny numer w całym dorobku amerykańskiego muzyka. Hybryda oparta na dźwiękowych autoplagiatach razi ucho nadzwyczaj mocno, a my do ostatniej sekundy na próżno szukamy jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Perkusyjna automatyka żywcem wyciągnięta z singlowego „Only” i taneczny, gitarowy riff, będący wariacją na temat przebojowego „Discipline”, co rusz przeplatany sympatycznym i równocześnie miałkim głosem Pani Reznor, to za mało by urzec, by choć na chwilę wybić się ponad przeciętną.
„Listen to the sound of my big black boots…”
Dużo lepiej jest w hipnotycznym „BBB”, który w niepokojącej atmosferze maszeruje w stronę elektronicznego popu, okraszonego buzującym industrialnym beatem. Seksowny głos wokalistki z majaczącym gdzieś w mrokach ciemnego klubu szeptem Reznora, wypada nadzwyczaj przekonująco, a osobliwy refren wywołuje uśmiech na twarzy, nadając nagraniu dwuznaczności.
„The Believers” to ukłon w kierunku pokręconej, instrumentalnej jazdy opartej na klawiszowej zabawie jednoznacznie kojarzonej z najbardziej eksperymentalnym albumem Trenta, „Ghosts I-IV”. Subtelny śpiew Mariqueen wszczepiony w ponure, atmosferyczne pejzaże urzekną każdego, kto z muzycznym dorobkiem legendy industrialu nie miał jak dotąd do czynienia. Dla reszty zapewne pozostanie zaledwie błyskotliwym odrzutem, wyciągniętym z przepastnej szuflady szefa zespołu.
Końcowy „A Drowning” kończy album w melancholijnej atmosferze, namalowanej zamglonymi dźwiękami fortepianu i rozedrganej, gitarowej solówki, przypływającej w końcowej części nagrania. Centralnie osadzony wokal pani Maandig potęguje uczucie osaczenia, równocześnie przypominając o „Right Where It Belongs” i „Zero-Sum”, które wieńczyły poprzednie wydawnictwa w ten sam, delikatny i niedopowiedziany sposób.
„Look at everything weve done…”
„How To Destroy Angels” to krążek zatopiony w masywnym i jednocześnie doskonale znanym, zwyczajnie nużącym instrumentarium wsparty dodatkowym instrumentem jakim jest głos Mariqueen. Oprócz wprowadzenia paru mało znaczących innowacji, album do ostatniej sekundy niczym nie zaskakuje, niczym nie porusza, nie mówiąc już o rozłożeniu na łopatki i celebracji krążka, a w dyskografii El Rezzo jest takich płyt co najmniej trzy. Lifting? Zmysłowość? Inna perspektywa? To chyba nieco za mało jak na oddzielny projekt…
The Null Corporation, 2010