Wpisz i kliknij enter

Charanjit Singh – Ten Ragas To A Disco Beat



Wszyscy znamy tę historię: dawno, dawno temu Roland wyprodukował TB-303, tanie urządzenie dla basistów. Skromne pudełko okazało się toporne w obsłudze i nieprzydatne, znaleźli się jednak ludzie, którzy wymyślili dla niego nowe zastosowanie. Chicagowskie trio Phuture w 1987 r. nagrało przy pomocy syntezatora skromną dwunastkę „Acid Tracks”, rozpoczynając w ten sposób historię gatunku acid house i wielką karierę „trzysta trójki” w muzyce elektronicznej. Tyle legenda, co do faktów: dziś oryginalne TB-303 kosztuje krocie i każdy zna jego charakterystyczne brzmienie; wszyscy też próbują je naśladować (serwując przy tym głodne kawałki o „analogowej duszy” itd.), niektórym zaś nawet – choćby Normanowi Cookowi – udaje się przebić z nim do mainstreamu.
Kwaśny mit założycielski ma teraz konkurencję: w 1982 r. niejaki Charanjit Singh, indyjski producent ścieżek dźwiękowych do filmów (cóż innego może produkować indyjski muzyk?) nagrał płytę „Ten Ragas To A Disco Beat”. Pomysł był następujący: Singh spróbował przełożyć tradycyjną muzykę indyjską na instrumenty elektroniczne. I tak się akurat złożyło, że pod ręką miał właśnie TB-303, ponadto – również rolandowskiego Jupitera-8 oraz syntezator perkusyjny TR-808 (legendarny, ale raczej dla wielbicieli electro). Efekt pracy został wytłoczony w niewielkim nakładzie i byłby pewnie zaginął, gdyby nie label Boombay Connection oraz jego szef Edo Bouman, który wygrzebał album z jakiegoś winylowego szrotu w Delhi. Zachwycony znaleziskiem odszukał Singha, zdobył jego pozwolenie i wznowił materiał w tym roku.
Jak to brzmi? Zaskakująco. Owszem, „Ten Ragas To A Disco Beat” to głównie muzyczne kuriozum, ale jeśli myślicie, że rzecz ma charakter tylko kolekcjonerski i nie da się jej słuchać z powodów innych niż poznawcze, to mocno się mylicie. Płyta nagrana jest z nietypowym dla epoki umiarem: prosta motoryka i kwaśne dźwięki stanowią podstawę, wokół nich natomiast snują się luźno indyjskie motywy, zwykle wydobywające się z jednego lub dwóch najwyżej syntezatorów. Singh nie odkrył jeszcze – czy też nie chciał użyć – ostrzejszych, piskliwych tonów urządzenia, w ogóle zresztą nie miał tendencji do gwałtownego kręcenia potencjometrami. Stąd brak charakterystycznego dla acidowych klimatów stopniowania napięcia; tracki pozbawione są wyraźnej dramaturgii, czasami pojawia się jakieś intro, innym razem arpeggio przyspiesza nieco dźwięki, kiedy indziej znów „trzysta trójka” przejmuje melodię, w sumie jednak dzieje się na tyle niewiele, że charakter tej muzyki z czystym sumieniem można określić jako minimalistyczny.
„Ten Ragas…” sprawia wrażenie płyty znacznie dojrzalszej od wielu kwaśnych klasyków W efekcie „Ten Ragas…” sprawia wrażenie płyty znacznie dojrzalszej od wielu kwaśnych klasyków, których urok jest już dziś, nie oszukujmy się, dosyć koślawy. Albo też – i to jest druga strona medalu – wygląda na oszustwo; żart tego rodzaju świetnie pasowałby chociażby do Richarda D. Jamesa – naprawdę łatwo wyobrazić go sobie fabrykującego ze złośliwym uśmiechem taki przewrotny suplement do Analordów. Bouman i sam Singh zaklinają się jednak, że rzecz jest i unikalna, i autentyczna, można więc wersję „kryminalną” uznać za niezbyt prawdopodobną – choć całkiem, nawiasem mówiąc, pociągającą – hipotezę.
Jeśli więc ufacie wydawcom i macie zbędnych 20 funtów, możecie sobie sprawić album w wersji wyuzdanej – na dwóch winylach i w specjalnej obwolucie. Dla klasy średniej i proletariatu pozostają pliki do ściągnięcia – i to rozwiązanie gorąco polecam, bo rzecz jest warta zachodu. Oraz obiecująca: być może niedługo dowiemy się, że w latach 70. hindusi odkryli scratching, a dubstep ma korzenie w Pakistanie. Lub – a co tam, w końcu chodzi o peryferia – nad Wisłą.

Boombay Connection, 2010







Jest nas ponad 16 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy