Wpisz i kliknij enter

Raj na ziemi – rozmawiamy z The Complainer

Po dalekiej wyprawie do Meksyku grupa The Complainer powraca z nowym albumem – „The Amor”. Rozmawialiśmy o nim z wokalistą, perkusistą i producentem – Wojtkiem Kucharczykiem. Co było najpierw: pomysł na egzotyczną płytę czy egzotyczna wyprawa?
– To pierwsze. Podróżowanie jest specyficznym stanem – swego rodzaju moim życiowym ideałem. Już jako mały chłopak marzyłem o wyprawach do dżungli czy na bezludną wyspę. I do dziś mi to zostało. Dlatego od dawna chciałem nagrać płytę w egzotycznych warunkach. Zaliczyłem już kilka prób realizacji tego pomysłu, ale wreszcie udało mi się wcielić go w życie z całym zespołem.
Jak doszło do Waszego wyjazdu do Meksyku i Miami?
– Wszystkie pozytywne siły zetknęły się w jednym miejscu. Mój przyjaciel Randall Beaver mieszka w Miami od dziecka. Robiliśmy razem kilka projektów, potem zaprosił mnie na festiwal Subtropics, gdzie zagrałem z Mołr Drammaz. Kilka lat temu odezwał się do mnie człowiek z Meksyku – Vico. Zainteresowany moją muzyką, proponował zagranie kilku koncertów. Dzięki wsparciu Instytutu Adama Mickiewicza udało się wszystko dopiąć w jednym miejscu i czasie. Najważniejsze były występy – ale ich integralną częścią miały stanowić nagrania.
Pojechaliście za Ocean z gotowymi kompozycjami?
– Mieliśmy około połowę materiału. Nasze założenie było jednak oczywiste: chcieliśmy nagrać wszystko „na setkę”, wykorzystać energię miejsca, podejść do rejestracji w starym, rock`n`rollowym stylu. I tak zrobiliśmy. Po powrocie do Polski kontynuowaliśmy pracę. Zabraliśmy się za nią jak najszybciej, aby wykorzystać tkwiącą jeszcze w nas gorącą energię.
Gdzie nagraliście partie latynoskich muzyków?
– W Meksyku nie udało się załatwić studia. Ale na szczęście miałem ze sobą cyfrowy sprzęt nagrywający. Dzięki niemu zarejestrowałem m.in. starą, meksykańską piosenkę „El Reloj” z udziałem Alfonso Floresa. Po prostu podszedłem do niego na ulicy, zaśpiewaliśmy razem do mikrofonu, a potem zapłaciłem mu za udział w nagraniu. Do dziś słucham tego utworu z rozrzewnieniem. Prawie wszystkie rejestracje odbywały się w takich polowych warunkach, czasem nawet z ukrycia. Decydował impuls, a ciągle miałem przy sobie sprzęt, mogłem go więc łatwo wykorzystać. Później w studiu trzeba było to wszystko wyrównać, dociąć, wyczyścić. Ale zgodnie z założeniami – surowa energia pozostała.

A jak przebiegały nagrania w studiu w Miami?
– Randall pomógł nam nawiązać kontakty. Dostaliśmy mnóstwo ofert, proponujących wynajęcie studia od kilkunastu do kilku tysięcy dolarów za godzinę. Początkowo chcieliśmy się skusić na coś ekskluzywnego, ale w końcu zwyciężył rozsądek. Po co płacić za godzinę tyle samo, co za cały dzień w innym miejscu? Trafiliśmy na idealne studio – City Of Progress – prowadzone przez Andrew Yeomansona, muzyka dosyć popularnej na latynoskim rynku grupy Spam Allstars. Mieliśmy do dyspozycji cały dom na nagrania – poza sypialnią i łazienką. Wszystkie jego ściany były wyłożone winylowymi płytami – ta kolekcja wytłumiała poszczególne pomieszczenia. Andrew miał również spory zestaw rzadkich instrumentów – głównie wzmacniaczy i klawiszy, z których mogliśmy korzystać. Dlatego na płycie słuchać jego Korgi i Moogi. To bardzo wpłynęło na brzmienie. Ze swoich instrumentów nie moglibyśmy tego wycisnąć. Nagrywaliśmy tylko dwa dni, ale nigdy wcześniej nie miałem takiej intensywnej sesji.
Kiedyś powiedziałeś, że jednym z Twoich muzycznych idoli jest David Byrne. Czy to jemu zawdzięczasz swą fascynację muzyką afrykańską i latynoską?
– Raczej swoim marzeniom o podróżowaniu. Już w młodym wieku zacząłem słuchać muzyki z różnych stron świata. Z czasem wyspecjalizowałem się w afrykańskich i latynoskich dźwiękach. To właśnie zawdzięczam Byrne`owi. Kiedy zacząłem śledzić co robi, pewne rzeczy stawały się dla mnie zrozumiałe. Jeśli chodzi o muzykę azjatycką czy europejską – interesują mnie tylko wybrane elementy.

O ile Wasza poprzednia płyta była zdecydowanie producenka, tak ta najnowsza jest dla odmiany zespołowa. To właśnie zmęczenie studyjną dłubaniną sprawiło, że postanowiliście postawić na żywioł i energię?
– Chyba tak było. Ale wszystko zrobiliśmy z premedytacją. Poprzednią płytą chcieliśmy pokazać nasz popowy potencjał. I tak też się stało. Przymierzając się do nowego materiału, postanowiliśmy w ogóle się nie formatować. Po prostu zagrać i wybrać z tego, co najlepsze. I dlatego na „The Amor” jest kilka melodyjnych nagrań, ale też sporo antymelodyjnych – i te ostatnie lubię bardziej. Po prostu poczułem potrzebę powrotu do przeszłości.
No właśnie: głównym wyznacznikiem płyty jest rytm – jak za czasów Mołr Drammaz.
– Nowe utwory miały być bardzo prymitywne. I tak się stało – ale do pewnego stopnia. Musiało się bowiem pojawić trochę subtelności. Zachowałem jednak element transowości – dlatego nagrania wprowadzają słuchacza w psychodeliczny stan umysłu.
Znowu cieszy Was hałas – i to zarówno ten punkowy, jak w „Kapitano”, ale również jazzowy w „Rootbeeroombie” czy niemal industrialny – w „High Spirits”.
– Nie chcemy już hamować swoich zapędów. Pracując nad poprzednią płytą czułem się trochę stłamszony. Jeśli mamy pociąg do hałasu, to czemu go powściągać? Tak postrzegam dziś rozwój zespołu – w stronę bardziej niesfornych kompozycji. Dlatego na koncertach, podczas których gramy już na dwie perkusje, nawet te melodyjne pioseneczki zamieniamy w transowe galopady trwające po piętnaście minut.
W tekstach wrażenia z egzotycznej podróży mieszają się z natrętnymi sygnałami współczesnej cywilizacji informatycznej – stąd te wszystkie e-maile, GPS-y, WiFi, IP. Czujesz się zdominowany przez technologię?
– Może tak? Kiedy wyjeżdżam, zostawiam komputer w domu, nie odbieram Internetu przez telefon. I czuję się szczęśliwy. Ale z drugiej strony trudno uciec od technologii na dłużej. Te wszystkie gadżety są już nieodłączne – i wpływają mocno na relacje międzyludzkie, nawet na te najważniejsze, jak miłość. Dlatego opowiadając o współczesnym świecie, musiałem wykorzystać te symbole naszych czasów.
W „Bananabox” wracasz jednak do przeszłości – przywołujesz Morrisseya i Janerkę.
– Cały czas słucham tamtej muzyki. Kiedy byłem w zeszłym roku na koncercie Morrisseya w Warszawie, spodobało mi się, że facet co dwa utwory zmieniał koszulę. Po prostu dawał z siebie wszystko. Dla mnie artysta niespocony podczas występu budzi wątpliwości. A Janerka jakoś sam mi się przyplątał, jako swoista równowaga. Wiele moich tekstów powstaje właśnie na zasadzie luźnych skojarzeń – tak, jak strzępy rozmów i muzyki z radia, na którym zmieniamy stacje, układają się w jedną, zaskakującą całość. Po raz pierwszy zaśpiewałem jednak taki tekst po polsku – i to było dla mnie ogromne wyzwanie. Bo nie lubię brzmienia swego wokalu, kiedy śpiewam w naszym języku. W końcu doprowadziłem głos do takiego stanu, który mnie zadowalał – stał się odpowiednio niski i mogłem go zarejestrować.
Na okładce do płyty piszecie: „Szukamy lepszego świata”. Również poprzez takie muzyczne podróże?
– Oczywiście, każde otwarcie się na innych ludzi czyni nas lepszymi. Nawet, jeśli takie spotkanie okaże się pomyłką. Ale mamy świadomość, że ten „lepszy świat” tak naprawdę nie istnieje. Dlatego sensem jest jego poszukiwanie. Bo wtedy okazuje się, że są momenty, w których świat staje się na chwilę rajem na ziemi. Dla nas czymś takim był właśnie ten wyjazd.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy