Wpisz i kliknij enter

25 godzin snu

Krakowski duet Supra1 podbija zachodnie kluby swą oryginalną muzyką. Rozmawialiśmy z Thomasem Wirskim i Tomaszem Urbanowiczem przed ich występem na Unsound Festivalu.

– Działacie dopiero od dwóch lat a już gracie na całym świecie. Jak to możliwe?
– Może nie na całym świecie, choć rzeczywiście – w zeszłym roku graliśmy w Kanadzie, Stanach i Azji, oczywiście też w Wielkiej Brytanii, która poniekąd jest dla nas najbardziej naturalnym rynkiem. Tak naprawdę mieliśmy chyba po prostu sporo szczęścia trafiając pod skrzydła rozpoznawalnej amerykańskiej wytworni.
– Przepustką do sławy okazał się Wasz remiks utworu szwedzkiej wokalistki Little Jinder – „Polyhedron”. Jak doszło do jego realizacji?
– Wygraliśmy konkurs na remiks tego utworu. Nasza interpretacja oryginału spodobała się na tyle, ze wytwórnia postanowiła go wydać. Rzecz miała miejsce późnym latem 2008 roku i mamy nadzieje, ze być może jeszcze kiedyś uda nam się napisać coś równie dobrego. (śmiech)

– Sukces remiksu sprawił, że Luca Venezia zaprosił Supra1 do grona wykonawców związanych z jego wytwórnią Trouble & Bass. Byliście zaskoczeni?
– Było nam bardzo miło. Luca zaproponował współpracę na stałe bodaj w marcu 2009 roku, wtedy też padł pomysł wydania naszych pierwszych oryginalnych produkcji – pomysł, którego realizacja zajęła nam ponad rok. Na szczęście czas ten nie poszedł na marne, szczególnie dobrze przyjęty został utwór „Ghoster”, który nie tylko otwiera ostatnią kompilację z cyklu „FabricLive”, ale także miał zaszczyt zostać wyemitowany w programie BBC Experimental pod kuratelą cenionej Mary Anne Hobbs.
– Wielu artystów współczesnej sceny bass music zaczynało od drum`n`bassu. Jak było w Waszym przypadku?
– Jako, że oboje pochodzimy z muzykalnych rodzin, od małego mniej lub bardziej świadomie mieliśmy kontakt z muzyką Komedy, Stańki czy grupy Novi Singers. Kiedy byliśmy nastolatkami, słuchaliśmy wszystkiego, od Wu Tang Clanu do The Clash. W tej chwili wciąż lubimy rodzimy jazz. Zresztą głównie słuchamy polskich artystów – także ze sceny szeroko pojętej elektroniki – Jacka Sienkiewicza, Marcina Czubali, Catz N`Dogz czy Jacaszka.
– W Waszej obecnej muzyce mieszają się elementy dubstepu, UK garage`u i house`u. Skąd pomysł na takie połączenie?
– Nigdy nie mieliśmy „pomysłu” na to, co chcemy tworzyć – robiliśmy i robimy nadal tylko i wyłącznie to, co nam się w danym momencie po prostu podoba. Lubimy swingującą garażową perkusję, lubimy czystość dźwiękową i parkietową funkcjonalność techno, lubimy sposób, w jaki często wykorzystuje się sub bass w utworach, które wielu lubi klasyfikować jako dubstep. I dlatego możemy dobrze się bawić w Plastic People w Londynie, jak również w Panoramie w Berlinie.
– Nie stronicie w swych nagraniach od wokali – jedną z Waszych najpopularniejszych produkcji jest nagranie „I Still Belive” z udziałem nowojorskiej wokalistki Amy Douglas. Czy element melodii jest dla Was równie ważny jak rytm?
– Na pewno tak. Tomasz ma niezwykłą łatwość pisania melodii i dlatego staramy się właśnie melodii zostawiać sporo miejsca w naszych utworach. Oboje poszukujemy jakiejś organiczności w muzyce klubowej, lubimy, gdy muzyka kreuje nastrój. Melodia oczywiście nie jest i nie może być jedynym czynnikiem kreującym nastrój, jest jednak mimo wszystko wygodnym środkiem wyrazu. Bardziej abstrakcyjnym niż śpiew, ale nie zawsze ma się komfort pracy z wokalistami.
– Jak tworzycie swe utwory? Czy punktem wyjścia zawsze jest podkład rytmiczny nadający nagraniu konkretny charakter – dubstepowy, garage`owy czy house`owy?
– Zazwyczaj – choć nie zawsze – rzeczywiście tak jest. To perkusja najczęściej determinuje charakter tego, co będzie działo się zarówno „nad nią” – w warstwie palety dźwiękowej harmonii, melodii, rytmu, jak i „pod nią” – w zakresie dolnych rejestrów, sub bassu.
– Jak dzielicie się pracą nad utworami – wszystko robicie razem czy każdy ma osobne zadania do zrealizowania?
– Na pewno nie oddaliśmy przez te dwa, trzy lata zbyt wielu skończonych utworów, ale każdy z nich cechował się własną specyfiką, dynamika pracy nad każdym była inna. Zazwyczaj dzielimy się swoimi pomysłami, uwagami, oboje staramy się wnieść nieco ze swojego punktu widzenia do kwestii, która się pojawia. Niestety utwory nie zawsze piszą się same a problemy, niepewności i dylematy lubią piętrzyć się jak na złość parami, trojkami, czwórkami i w każdej innej konfiguracji, jaka tylko może podpowiedzieć złośliwa wyobraźnia. Oryginał czy remiks nie powstaje wtedy w 24 godziny, a w dwa lub trzy miesiące, nawet rok – właśnie wtedy pomoc drugiej osoby, jej trzeźwa ocena, wzajemne zaufanie są potrzebne bardziej niż kiedykolwiek.

– Co jest dla Was bardziej ekscytujące – didżejowanie czy produkowanie własnej muzyki?
– Trudno porównywać jedno z drugim. Oba procesy są inne, wymagają innego rodzaju motywacji, rodzą inne frustracje, dają innego rodzaju satysfakcje. Tomasz nierzadko woli posiedzieć dłużej w studio, eksperymentować tydzień z dźwiękiem kopnięcia, nie lubi za to długich godzin w podroży i wręcz nienawidzi braku snu. Ja za dwa tygodnie wyjeżdżam na 6 dni do Stanow w czasie których zagram 5 imprez, zapewne prześpię łącznie z 25 godzin i przelecę kontynent dwa razy w poprzek – i nie mogę się tego doczekać. Często jednak brakuje mi cierpliwości i systematyczności przy produkcji. Oboje jednak uzupełniamy się na obu polach, mając na siebie przemożny wpływ zarówno przy robieniu – jak i graniu muzyki.
– Czy doświadczenia wyniesione z didżejskich występów mają wpływ na Wasze autorskie produkcje?
– Oczywiście, w pewnym zakresie to, co słyszymy w klubach – tak jak i muzyka, której słuchamy w domu, ma wpływ na nasze produkcje. Staramy się pisać utwory, które zdradzają nasze inspiracje, które są w jakiś tam – ograniczony oczywiście sposób – relewantne do tego, co dzieje się wokół nas. Jeden z naszych ostatnich kawałków, wspomniany „Ghoster” jest dobrym tego przykładem. Nagranie powstało po obejrzeniu „Ghost Writera” Romana Polańskiego i stara się przetłumaczyć nastrój, niepokój, czar tego filmu na stosunkowo nieskomplikowany język muzyki klubowej. Jest to dosyć oczywista idea, która przy odrobinie szczęścia przy realizacji, pozwala wnieść sporo szczerości w obszar, w którym budowanie nastroju, ekspresja emocji zwykle zasadza się na pobudkach użytecznościowych.
Mamy świadomość tego, że środowiskiem, w którym nasza muzyka ma funkcjonować będzie przeważnie klub, fabryczna hala, namiot festiwalu – ale jeśli nie wyzbywając się instrumentarium właściwego tej formie komunikacji uda nam się przemycić w tą surową często przestrzeń choć odrobinę podstawowych emocji – ekscytacji czy melancholii – będziemy szczęśliwi.
– Wielu twórców muzyki tanecznej zatrzymuje się na etapie singli. Czy pociąga Was idea nagrania albumu?
– Rzeczywiście, bardzo często tak jest. Nagranie albumu to zupełnie inne wyzwanie, na które czas musi po prostu przyjść. Jeśli zrobilibyśmy kiedykolwiek długogrającą płytę z dziesięcioma czy piętnastoma utworami, to nie sądzę, by była to muzyka klubowa, przynajmniej nie w tradycyjnym jej ujęciu. Obaj jesteśmy sporymi fanami Matthew Herberta, Bugge Wesseltofta, Actressa, Flying Lotusa, czyli artystów, którzy czerpiąc z języka muzyki tanecznej tworzą prawdziwa sztukę, rzeczy, które autentycznie się przeżywa i które zasługują na to, żeby słuchać ich w odosobnieniu, a nie tylko w klubie. Takie albumy warto nagrywać, ale na to w naszym przypadku jeszcze za wcześnie.

– Macie na swym koncie kilka ciekawych remiksów. Co Was pociągu w remisowaniu nagrań innych artystów?
– Mamy na swoim koncie również kilka nieciekawych remiksow. (śmiech) W tym momencie pracujemy nad reinterpretacją jednego z utworów świetnego duetu polskich producentów, znanych jako Catz N`Dogz – mamy nadzieje, ze akurat z tego być może w końcu będziemy zadowoleni. (śmiech) A odpowiadając absolutnie serio – w ostatnim czasie zrealizowaliśmy dwa remiksy na zlecenie wytworni Fatboy Slima – Southern Fried Records. Ostatni z nich – „Disco Mustaccio” – wspominamy dosyć ciepło, udało nam się w nim ożywić nastrój kilku listopadowych dni, które w zeszłym roku spędziliśmy w Los Angeles. Kawałek świata nie zawojował, ale nam się podoba.
– Wszelkie odmiany bass music stają się z dnia na dzień coraz popularniejsze. Co jest tak fascynujące w muzyce podporządkowanej basowym dźwiękom?
– Trudno nam o tym mówić. Nie wiemy, czym jest bass music, ani czym są jej odmiany. Sam termin jest tworem czysto użytkowym, mającym pomóc prasie muzycznej w kategoryzowaniu zjawiska, które od mniej więcej dwóch lat obserwujemy, czyli w wielkim skrócie ożenku muzyki, o której kiedyś pisano dubstep z brytyjską formułą house`u. Te kawałki są chyba po prostu ciekawe. Jest w nich sporo elementów soulu, rnb, zwłaszcza ostatnio. A kto nie kocha rnb?
– Przed nami Wasz występ na „Bass Mutations” podczas Unsound Festivalu. Przygotujecie coś specjalnego?
– Z zasady nigdy nie przygotowujemy setów pod konkretne imprezy – możemy mieć luźną koncepcje początku występu, ale na tym zazwyczaj wszelkie planowanie naprzód się kończy. Unsound to jednak bardzo wyjątkowe wydarzenie i zapewne postaramy się 23 października zagrać nieco inaczej niż zazwyczaj. Może nieco mroczniej, nieco ciemniej, kto wie?







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy