Najpierw smakowity cytat: „Jeden z najciekawszych debiutów polskiej sceny okołojazzowej ostatnich lat. Jazzpospolita to świetna fuzja jazzowej tradycji i post-rockowej nowoczesności. Znakomity warsztat, melodyczna wyobraźnia, doskonała znajomość współczesnego muzycznego języka – to wszystko sprawia, że warszawski kwartet można uznać za kontynuatorów świetnej tradycji polskiej alternatywy jazzowej”.
Cóż, PR to PR, choć – szczerze mówiąc – chciałoby się od razu w tym przypadku dodać do „PR” przymiotnik „warszawski”. Ale pal licho geograficzne stereotypy – Jazzpospolita , owszem, kompleksów nie ma, ale tacy ludzie zdarzają się przecież wszędzie. Cytat pochodzi z eleganckiej strony zespołu, oprócz niego są na niej też ekstatyczne blurby, całość wieńczy zaś wyfiokowane zdjęcie składu na jakimś (warszawskim) dachu, wyraźnie sesyjne, ogólnie rzecz biorąc wszystko wygląda więc – parafrazując internetowego klasyka z Illinois – pięknie.
Nieco gorzej z samą muzyką. Co do „najciekawszego debiutu ostatnich lat” – w pewnym sensie to i racja, ale dlatego, że niewiele „okołojazzowch” debiutów w ogóle w „ostatnich latach” było. Sprytne retoryczne posunięcie, bo większość porządnych rzeczy nie skierowanych do jazzowych purystów to wciąż w Polsce zdecydowanie nie debiuty (zresztą – „prawdziwego” jazzu rzecz również dotyczy), a kontynuacje i odpryski starszych projektów (ostatni Boxx, Pink Freud i okolice, nieistniejący Robotobibok z doskonałym sequelem w postaci Mikrokolektywu, „Secret Sister” Ścianki, wszystkie wersje i konfiguracje Wagli itd., by wymienić tylko rzeczy najbardziej spektakularne).
Jazzpospolita to – w porównaniu z techniką Freudów i Mikrokolektywów – warsztatowa waga lekka Jeśli chodzi o „znakomity warsztat” – oj, no tu akurat można by polemizować. Nie to, żeby ktoś się gdzieś na płycie zborsuczył, nic z tych rzeczy, ale technicznie daleko chłopakom z Jazzpospolitej do wirtuozerii. Granie prezentują po prostu poprawnie, bez warsztatowej fantazji czy większego polotu (co rozwinę trochę dalej). Dobrym przykładem jest technika perkusisty Wojtka Oleksiaka – gra „od linijki” i wydaje się, że zupełnie nie interesuje go eksplorowanie dźwiękowych możliwości instrumentu (robią to czasami w zamian proste studyjne efekty – „Splendid”). Jeśli już go ponosi, to raczej z tempem a nie podziałem czy – chcielibyście, pieprzeni hipsterzy! – jakąś solówką. Brzmi w efekcie jak rockowy bębniarz zaproszony do jazzowego projektu i nie, tego nie da się podciągnąć pod etykietkę post-rocka. To jest – w porównaniu z techniką Freudów i Mikrokolektywów – warsztatowa waga lekka – i tyle.
Cóż tam było dalej? „Melodyczna wyobraźnia”, która w zasadzie powinna być nazwana „melodyjną wyobraźnią” – Jazzpospolita bowiem wyraźnie zbyt często próbuje kokietować słuchacza czymś bardziej chwytliwym. Teoretycznie dobrze, nic w tym złego, ale po którejś z rzędu „melodii do gwizdania” robi się jednak zbyt cukierkowo, jakoś tak bardziej pod reklamówkę nowego samochodu osobowego czy kosza na reklamówki z Ikei (lub, przepraszam za kolejną prowincjonalną złośliwość, Złotych Tarasów), niż do słuchania z czystym sumieniem w klubie czy w domu. A kiedy już robi się niegrzecznie i pojawia się hałas – jak w „Tribute To Aerobit” – to brzmi on cokolwiek niezdecydowanie i parodystycznie. Co to ma być? Kayax?
Wreszcie „doskonała znajomość współczesnego muzycznego języka”, która, owszem, jest widoczna, ale: po pierwsze – być może „w czytaniu” świetna, „w mowie” zaś góra średnio zaawansowana (technika!), po drugie – nadużywana. Ja się cieszę, że panowie znają Tortoise, Jagga Jazzist i Cinematic Orchestra, naprawdę, ja też te zespoły lubię, ale odnoszę wrażenie, że „Almost Splendid” ma strukturę wyklejanki złożonej z ich poetyk (i z tego też powodu mdleję czytając zdania redaktorów w stylu „Trudno jednoznacznie skategoryzować, sprytnie porównać do czegoś i powiedzieć: inni już to grali”; aż tak w tym przypadku trudno?). Zresztą – żonglowanie cudzymi idiomami wymaga sporych umiejętności (szczególnie właśnie w przypadku tuzów w rodzaju Tortoise czy Jaga Jazzist; „żywa” Cinematic Orchestra już takim wyzwaniem według mnie nie jest); kiedy ich brakuje, można zrobić unik i zerknąć w innym kierunku, ale nie sposób uciekać z kliszy w kliszę w nieskończoność. A tak też się często na albumie dzieje – kawałki Jazzpospolitej to czasami serie krótkich, niezbyt urozmaiconych wariacji, połączonych głównie chyba tylko tempem.
Jazzpospolita potrafi mówić „tortoisowskim” czy chociażby „po komedowsku”, ale są to zdania krótkie, pojedyncze Wracając więc do metafory języka: Jazzpospolita potrafi mówić „tortoisowskim” czy, od czasu do czasu, chociażby „po komedowsku”, ale są to zdania krótkie, pojedyncze. Jest ich za to dużo; „Almost Splendid” to w tym sensie gadanina i skakanie z tematu na temat, nie ma tu metody i pomysłu, a jeśli – to znów cytat ze trony zespołu – „azymutem jest eklektyzm”, jeśli pod takim hasłem ma być wykonywana ta muzyka, to potrzeba tu po prostu więcej wirtuozerii i szaleństwa. Bo eklektyzm bez sporych umiejętności jest tylko synonimem braku pomysłu na własny język.
Jak więc sprawę podsumować? Po pierwsze: czepiam się tak bardzo, bo mierzi mnie kolejna historyjka o zajebistości czegoś, co dopiero się wykluwa. Ja rozumiem, to są czasy serwisów społecznościowych i hajpu, trzeba sobie walnąć na stronę inteligenckie (najlepiej w „kujonkach”) zdjęcie i kilka dziennikarskich sucharów, bo jeśli się gra jazz, to ma się do obsłużenia też jakąś tradycję, jakąś legendę. Akceptuję – taka epoka. Ale ostatecznie wciąż po tej całej indoktrynacji pozostaję z muzycznym materiałem sam na sam – i w tym akurat przypadku czuję się oszukany. Gdzie te szklane domy?
Po drugie jednak – racja, potencjał zespołu jest ogromny. Może więc zamiast kolekcjonować laurki jego członkowie powinni już pracować nad sobą, bo niektóre dzisiejsze pochwały – jeśli tylko zaktualizują się w przyszłości – będą działać tylko na ich korzyść. Erudycję już mają, trzeba ją tylko przełożyć na jakiś sprawny, może po prostu spójniejszy projekt. Technikę rozwija się całe życie (zresztą – niektórzy uważają, że taki chociażby Miles Davis nie był zbyt uzdolniony, potrafił za to świetnie wykorzystywać i maskować swoje braki). I jeszcze jeden pozytyw: to, co zawiera „Almost Splendid”, w wersji albumowej jest chyba falstartem, ale w wydaniu koncertowym musi działać całkiem nieźle. Potwierdzają to relacje słuchaczy z występów na żywo, w których dziennikarskie i pijarowe ejakulacje grają zwykle relatywnie mniejszą rolę. Można więc wciąż z Jazzpospolitą wiązać spore nadzieje, niech tylko jeszcze sobie pogra i pogłówkuje. Mimo częściowego zawodu debiutem – będę kibicował.
Ampersand, 2010
Brawo! Wreszcie pojawiła się recenzja, która wg mnie w pełni opisuje to, co słychać na ,,Almost Splendid”.