Już od ponad dwudziestu lat Mike Kivits vel Aardvarck należy do grona czołowych postaci holenderskiego undergroundu. Mniej znany od swoich rówieśników, pozostaje szarą eminencją europejskiej elektroniki. Rocznik 1965, Kivits jako dwudziestokilkuletni młodzian zaraził się kulturą rave, co zainspirowało go do tego stopnia, że najpierw został DJem, a następnie zaczął samodzielnie produkować muzykę. Jako Aardvarck ma na koncie kilkanaście epek i trzy longplaye (w tym znakomity „Cult Copy”), do których w tym roku dołączył czwarty – „Choice”.
Od samych początków swojej działalności Holender udowadnia, że potrafi odnaleźć się niemal w każdej stylistyce. Nie inaczej jest na tym albumie – otwiera go mówione intro, w którym swojego głosu użyczył… Gaslamp Killer, pouczający słuchacza, że Aardvarck nie jest zwierzęciem, lecz istotą ludzką, która wiele przeszła. Można rozumieć te słowa jako informację, że Kivits nasłuchał się w życiu naprawdę różnych dźwięków, chłonąc je niczym gąbka. Hipotezę potwierdza blisko godzinna zawartość albumu: 21 zabójczych numerów składa się na eklektyczną mieszankę nowych i starych brzmień, przefiltrowanych przez elokwencję twórcy.
W rzeczy samej, na „Choice” dzieje się tak wiele, że pomysłami tu zawartymi można by obdzielić kilka innych albumów. Stylistyczny rozrzut nie powoduje jednak wrażenia chaosu, ponieważ wszelkie inspiracje zostały umiejętnie wplecione w spójnie brzmiącą całość. Czy jest to rzewna, oniryczna ballada z kobiecym wokalem („Lucky Shot”), czy syntezatorowy pasaż przywodzący na myśl Coil z okresu„Love Secret’s Domain” i „Worship The Glitch” („Hoezo?”), czy też melancholijna elektronika a la Boards of Canada („Gestolen 21”), muzyka filmowa („Ge-kaait speedmetal”), korzenny dub („3 tot 1 zonder toaster”) lub szorstkie hip-hopowe beaty (m.in. „Breakin Bad” i „Dik”), Aadrvarck zawsze brzmi świeżo i szczerze. W takim „Je bent zelf raar!” najpierw wali między oczy partią prog-rockowych organów (!), a potem dorzuca do tego hip-hopową rytmikę, podniosłe smyczki, „laserowe” sample” i pomruki przesteru. Jakby tego było mało, w znakomitym „Heal” Kivits postanowił zaśpiewać na modłę Maxwella czy innego Bilala, pod rasową soulową nutę. Rezultat jest obezwładniający.
Tak mógłby brzmieć Flying Lotus, gdyby nie zbłądził na swojej ostatniej płycie. „Choice” to pozycja obowiązkowa, jeden z najciekawszych krążków A.D. 2010 i być może najlepszy album Aardvarck.
Eat Concrete, 2010
seria bloom wydawała się ciekawsza, poszczególne kawałki, mimo, że ciekawe brzmieniowo – zlewają się w jedną nudnawą całość. tym niemniej pretendował u mnie do jednej z płyt roku, gdzieś na burym końcu stawki.
W rzeczy samej proponuję korektę: „W rzeczy samej, na dzieje się tak niewiele, że brak pomysłów tu zawarty można by zawęzić do kilku zaledwie utworów. Stylistyczna ubogość nie powoduje jednak wrażenia chaosu…” itd. 🙂
Heh…jeśli na tej płycie dzieje się wiele, to od słuchania Slayera powinienem dostać zapaści z nadmiaru wrażeń.