Travis Stewart powinien być dobrze znany miłośnikom nowych brzmień. Niedawno zabłysnął w duecie z Praveenem Sharmą jako Sepalcure (dwie epki na Hotflush Recordings), ale bardziej kojarzony jest z aliasem Machinedrum, pod jakim nagrywa od ponad 10 lat. Amerykański producent specjalizował się dotąd się w muzyce, która rzucała most pomiędzy hip-hopem, a brzmieniami określanymi jako IDM, jednak w zeszłym roku na płycie „Many Faces” po raz pierwszy sięgnął po narodzoną z dubstepu bass music. Flirt z nieustająco popularną stylistyką zaowocował kolejnym, dziesiątym już longplayem (i zarazem pierwszym w barwach wytwórni Planet Mu) w karierze Machinedrum – „Room(s)”.
Po pierwszym przesłuchaniu byłem przekonany, że otrzymałem uszkodzoną kopię albumu, jednak odsłuch streamu w jednym z internetowych sklepów rozwiał wszelkie wątpliwości – ta płyta naprawdę tak brzmi. Wszystko zostało tu podkręcone do maksimum; choć struktura beatów mieści się w ramach dubstepu, to ich tempo nierzadko dorównuje galopującemu drum’n’bassowi. Prym wiodą oczywiście nisko zawieszone basy i perkusjonalia, na które składają się pseudoafrykańskie tam-tamy, dubowe stopy i sprężyste werble.
Wokół ulokowanych w centrum, mocno zbasowanych bębnów rozciąga się gęsta sieć rozmaitych syntezatorów i wokalnych sampli, żywcem wyciętych z nagrań R&B. Wokale zostały potraktowane zgodnie ze standardami UK garage: poszatkowane, zniekształcone, przyspieszone/zwolnione, obniżone/podwyższone, a w skrajnych przypadkach przefiltrowane przez, o zgrozo, auto-tune. Utwory aż kipią od dźwięków i sampli, ale ich wzajemne ułożenie wydaje się zupełnie nie na miejscu. Poczucie chaosu potęguje nieregularna sygnatura czasowa, poza którą wychodzą beaty – zupełnie tak, jakby Machinedrum świadomie zrezygnował z użycia sekwencera lub wykorzystał wadliwy sprzęt. Nie sposób do tego tańczyć, ale to jeszcze można przełknąć, wszak nie każdy album nadaje się do parkietowych pląsów. Gorzej, że nie podobna tego słuchać bez uczucia znużenia szybko przechodzącego w graniczące z irytacją zmęczenie.
„Room(s)” należy do tej samej parafii, co wydana niedawno płyta duetu Africa Hitech. Brzmi to wszystko jak gdyby Scuba i Burial wciągnęli razem pokaźną ilość amfetaminy, weszli do studia w narkotycznej malignie, a całość wyprodukował pijany Flying Lotus, telefonicznie radząc się Deadelusa, który ogłuchł na jedno ucho. Nieudany album skierowany tylko i wyłącznie do bezkrytycznych fanów Machinedrum oraz miłośników naspidowanej muzyki klubowej.
Planet Mu | 2011
[…] Nasza recenzja płyty „room(s)” » […]
nareszcie jakieś tchnienie świeżości! o ile machinedrum na tym wydawnictwie kombinuje zbyt bezpiecznie (mimo to podoba się), o tyle takie rzeczy jak Africa Hitech czy DJ Diamond stanowią zapowiedź trendu, udanego zwłaszcza dla osób, które zdążyły już odrobić pracę domową (tj. nacieszyli się aż do znudzenia) z dubstepu. bez zaperzania i bez zbędnej obawy o przyszłości gatunku – powiem – moje uszy już się przestawiły, footwork to jest to!
Tabris – ftwrk rozwijał się w pełni autonomicznie (o wpływach z Europy mowy być nie może). Oprócz house’u (Czikago) innym ważnym „pretekstem” był ghetto tech z Detroit (no i hip-hop).
to jedna z lepszych historii opowiedziana w tym roku ! http://www.youtube.com/watch?v=UfXHiz-9FUE&feature=related
A mi się podoba ten album :>
Cenzura rodem z PRLu? Proszę wyjaśnić dlaczego moje komentarze zostały usunięte. Nie naruszyłem żadnego punktu regulaminu. Żal.pl
Opowiedz Jasiu, proszę, historię: http://www.youtube.com/watch?v=82t_wZlV_3k
Dla mnie płyta brzmi jak twórcza wariacja na temat UK garage i tak ją sobie definiuję, jako że nie ogarniam jeszcze zjawiska pod nazwą footwork. Tempa są trochę za szybkie jak na mój gust, ale programowanie Machinedruma jest bardzo zgrabne i (pozornego) chaosu można tu się doszukać tylko przy bardzo nieuważnym, albo pełnym uprzedzeń przesłuchiwaniu.
Swoją drogą ciekawi mnie jak footworkowa estetyka ma się do house’u; w latach 90. mieliśmy przecież rozkwit tzw. garage house, który zrodził się po tamtej stronie oceanu, stosował synkopowane podbicia dla rytmu 4/4 i chętnie operował soulowo-gospelowymi samplami wokalnymi. Ten styl stał się popularny w Europie i wpłynął na rozwój UK garage. Niezależnie od korzeni footworkowego grania, jego obecną popularność widziałbym w sprzężeniu zwrotnym wynikającym z renesansu UKG na Wyspach (spowodowanego z kolei ekspansją dubstepu)…
Maćku: nie do końca bym się zgodził z tym że ftwrk jest grany na masową skalę, przynajmniej nie w takiej formule jaka jest w US. Wiem, że trudno w to uwierzyć, kiedy słucha się połamanego rytmu w 160 bpm (a większość nagrań z Rooms jest właśnie w takim tempie, którego nie grają europejscy producenci bo jest dla nich za szybkie), ale amerykańscy dj’e wkurwiają się, kiedy ftwrk określa się mianem ‚bass music’. Oczywiście, że takich uproszczeń nie da się uniknąć, wszak zainteresowanie ftwrkiem wypłynęło na fali rozprzestrzeniającej się różnorodności sceny po apogeum popularności dubstepu i płyta Machinedruma jest tego dowodem. To, że Rooms określiłem jako najsłabszą w katalogu Planet Mu nie oznacza że jest zła, po prostu bardziej podobają mi się inne ftwrkowe płyty.
Ani nie jestem naspidowanym miłośnikiem klabingowego tany tany, ani bezkrytycznym fanem Machinedrum (chyba kiedyś jeden twór mi się podobał spod jego palców), ale ta płyta jest po prostu dobra. Od pierwszego, dziwacznie połamanego „She Died There”, który nie wiedzieć czemu kojarzy mi się z „She Knows You” Tonki :D, przez – tu zgoda, wpisujący się w to co wyczynia Africa Hitech – „GBYE”, po naprawdę przyjemny „Lay Me Down”, muzyka płynie.
Kompresja materiału trochę przeszkadzająca, ale przynajmniej nie jest to zbitek ładnie opakowanych dźwięków, które po przesłuchaniu nużą i są ograne do bólu. Dla „Room(s)” są na +, nawet duży +.
@paide: Europejscy producenci i didżeje dubstepowi grają dziś footwork/juke na masową skalę, więc podejrzewam, że podział nie jest taki prosty, jak go przedstawiłeś. Niewykluczone, że Machinedrum poznał footwork za pośrednictwem dubstepu – tak jak Shed przyznał się do kompletnej nieznajomości Detroit house, z którą to szufladką identyfikowali go krytycy. Okazało się, że facet nie zna Detroit bezpośrednio, lecz tylko z płyt (głównie niemieckich), które nawiązywały do tego brzmienia. Nie zdziwiłbym się, gdyby z Machinedrum było podobnie. Swoją drogą, trudno określić „Room(s)” jako house – nie te podziały, nie ta ornamentyka. Jednak niezależnie od inspiracji, jest to po prostu przekombinowany album pełen wkurwiających melodii i nieznośnych wokali.
Pewnie, że dobra płyta, ale bardziej stawiam jednak na Africa Hitech.
>> Paide >> świetny koment, trafia w samo sedno
>> RA 5/5
Macieju, recenzja całkowicie nietrafiona. Płyta Machinedrum’a to ukłon w stronę rodzącego się na początku lat 90. hardcore’a a także (i przede wszystkim) futurystyczna wyprawa w kierunku footwork (inna sprawa, że z wydawnictw footworkowych w Planet Mu jest to najsłabsza propozycja). Owszem płyta brzmi jakby została szyta na europejską miarę (stąd mogłeś się zasugerować motywami wziętymi z dubstepu albo UKG), niemniej korzenie znajdują się w zupełnie innej części świata, która nie zwie się bass music a house. W sumie byłem ciekaw kiedy w końcu pojawi się jakaś recka nt. footwork bo zastanawiało mnie jak sobie redaktorzy poradzą z tym gatunkiem. Okazuje się że jeszcze słabo. I uważam, że muza jest jak najbardziej do tańczenia (rozglądnij się na tubie za filmikami a zobaczysz jaki skrywa potencjał ;d). Piona!