Los Angeles, rok 1955.
Ciemny ford coupe pojawił się na zamglonej ulicy nie wiadomo skąd. Mlecznobiałe snopy przednich świateł rozświetliły mrok alejki, na której nie było żywego ducha. Imponujące auto, rocznik 1951 – z chromowanymi zderzakami, automatyczną skrzynią biegów i czarnym jak smoła hardtopem – zaparkowało pod klubem z migotliwym niebieskim neonem układającym się w nazwę lokalu: „Gore”. Kierowca zgasił auto, rozpiął pasy i wyciągnął lucky strike’a z miękkiej paczki. Odpalił go zapałką, niemal mechanicznie, i zaciągnął się głęboko. Na jego lśniącej niczym świeżo wybita moneta twarzy malowała się przedziwna mieszanka fatygi i podekscytowania.
Mężczyzna nazywał się Bohren i nosił się zgodnie z kanonami swojej epoki: na dwurzędowy garnitur narzucił popielaty prochowiec, zaś łysiejące czoło, które mogłoby należeć do przegranego intelektualisty, zakrył znoszonym kapeluszem. Od niechcenia przekręcił gałkę radia. Miejska radiostacja nadawała wieczorny program jazzowy. Do czujnych uszu Bohrena dotarły dźwięki melancholijnego saksofonu, szeleszczącej perkusji i majestatycznych podkładów, rozlewających się po wnętrzu auta. Kiedy utwór rozbrzmiał, spiker zaanonsował wykonawcę: Dale Cooper Quartet & The Dictaphones, francuski zespół wykonujący mroczny jazz z pogranicza muzyki filmowej. Ku swemu zdumieniu Bohren zauważył na klubowym afiszu, że formacja gra dziś tego wieczoru w „Gore”. Uznał to za ciekawy zbieg okoliczności.
Tymczasem spiker zamilkł i z samochodowych głośników popłynęła kolejna kompozycja. Niskie, minorowe tony, które za lat dwadzieścia z górą będzie określać się mianem „ambientowych”, utorowały drogę miarowej pulsacji kontrabasu, subtelnej i z rzadka odzywającej się gitarze oraz nieodłącznemu saksofonowi. Ten dźwięk, pomyślał Bohren. Czysty, ostry jak brzytwa, i jednocześnie spowity gęstym błękitem papierosowego dymu. Śpiew zaskoczył Bohrena; spodziewał się muzyki instrumentalnej – taką lubił najbardziej – tymczasem wokalista smutno zawodził niczym z drugiego pokoju, albo i z Czarnej Chaty. Bohren nie wiedział, skąd zna to pojęcie. Prawdopodobnie z jakiegoś taniego kryminału. A może z telewizji? Nie był pewien.
Z rozmyślań wyrwał go kolejny wokal, tym razem należący do kobiety. Wyobraził sobie ją ubraną w czerwoną suknię, jak stoi na scenie, jasno oświetlana przez reflektor. Za jej plecami, w półmroku, majaczyły sylwetki instrumentalistów. Kiedy wybrzmiały ostatnie takty utworu, artystka zaczęła opowiadać jakąś historię, której strzępy ledwo docierały do Bohrena: „Pamiętam, kiedy pierwszy raz to powiedziałam. Jechaliśmy w góry. Powiedziałam, że czasami chciałabym zniknąć. On się przestraszył. Potem mówiłam to już tylko w myślach”. Następujący po tej dziwnej opowieści utwór był utrzymany w tej samej atmosferze, co poprzednie. Wydawało się, że głos kobiety jest jeszcze bardziej rozpaczliwy. Bohren usłyszał gdzieś w tle subtelne szepty, a w pewnej chwili nawet coś, co brzmiało jak odległe strzały z karabinu maszynowego. A może to był krzyk? Ściszył radio i z zaskoczeniem stwierdził, że nadal dobiega doń muzyka ponurego jazz-bandu. Ale to, co usłyszał, nie miało już z jazzem zbyt wiele wspólnego: jakaś zbasowana struktura, niemal marszowy rytm, sfuzzowane gitary i niepokojąca wokaliza, którą co bardziej zabobonni gotowi byli wziąć za utyskiwania duszy.
Ktoś otworzył podwójne drzwi klubu „Gore”. Ze środka na ulicę wytoczyła się para w średnim wieku. Byli pijani i zachwyceni sobą. Kwartet Dale’a Coopera grał nadal, ale oni mieli inne plany na tę noc. Nie wiedzieli jeszcze, że żaden z tych planów nigdy się już nie zmaterializuje. Jak na złość zaczął padać deszcz, którego kojący odgłos zlał się z przytłumionymi, hipnotycznymi dźwiękami dochodzącymi z wnętrza klubu. Bohren odgasił papierosa, postawił na sztorc kołnierz swojego płaszcza i wysiadł z samochodu. Przy dźwiękach gasnącego saksofonu, w strugach lodowatego deszczu, podążył za zataczającą się parą. Miał zadanie do wykonania.
Denovali | 2011
[…] czasie Jakub Knera wybucha śmiechem z Jamesem Leylandem Kirbym Maciek Kaczmarski fabularyzuje Dale Cooper Quartet & The Dictaphones Łukasz Halicki przyznaje się do fanowania Psychocukrowi Michał Wieczorek na OFF […]
Wreszcie kurde jakaś recenzja. I jakaś muzyka.
szczerze mówiąc trochę się podnieciłam przez ten tekst i mam kosmate myśli na temat autora…
Ja byłem w poznańskim klubie „Pod Minogą”. Nie dość, że koncert był krótki to w dodatku też się spóźniłem i nie było już miejsca więc siedziałem przy barze sącząc drinka ;), mimo to nie żałuję.
zapomniałem dodać że nie widziałem ani przez chwilę samych muzyków więc muzyka służyła mi za tło…
sukienka była czarna, reszta się zgadza. koncert był wspaniały, tylko zdecydowanie za krótki 🙁
ja byłem w Krk… na ostatnich dwudziestu minutach, tak niefortunnie się spóźniłem ;/
♫♪♫♪ 🙂
powiem tak po tak wsiąkająca recenzja , piękna historia , unikalna i eteryczna , wielkie brawa więcej takich tekstów …..
Sprobujcie przeczytan ten tekst sluchajac jednoczesnie plyty… poezja… Panie Macieju, klasa!
Aż chce się czytać takie recenzje brawo! Płyta też niczego sobie
Ciekawa muzyka. Załączony do recenzji utwór przypomina mi nieco muzykę Angelo Badalamenti do „Twin Peaks” zmieszaną z co bardziej „niebieskimi” utworami Yoko Kanno i The Seatbelts z „Cowboya Bebopa” i partyturą Michała Lorenca do „Gliny”.
Och rany… Przecież Dale Cooper to nazwisko agenta granego przez Kyle’a MacLachlana w… „Twin Peaks”.
do tej pory byłem biernym użytkownikiem portalu nm ale po przeczytaniu tej recenzji musiałem pogratulować autorowi! świetny pomysł na recenzję i świetne jej wykonanie.
Super. Szacunek. Co do płyty, mieszane odczucia…
zgadzam się. zajebista „recenzja” Maćku. czapki z głów! (niestety drugi album trochę poniżej – moich – oczekiwań)
brawa dla tego pana 😀