Wpisz i kliknij enter

Z wyłączoną świadomością – wywiad z Öszibarackiem

Nowy album grupy Öszibarack przynosi finezyjną muzykę pod równie finezyjnym tytułem – „40 Surfers Waiting For The Wave”. Rozmawialiśmy o nim z liderem i producentem zespołu – Agimem Dżeljilji.

– No wreszcie! Dlaczego kazaliście nam czekać na Waszą nową płytę aż trzy lata?

– Są artyści, którzy nagrywają co roku, bo są tak zdolni, ale są też tacy, którzy to robią, bo za wszelką cenę chcą być ciągle na świeczniku. My nie należymy ani do jednych, ani do drugich. Nam zależy przede wszystkim na muzyce. Może to strzał w kolano, bo dzisiaj liczy się raczej otoczka, a nie treść. Nagrywamy rzadko – bo traktujemy siebie i słuchaczy poważnie.

– Kiedy zaczęliście zbierać materiał na następcę poprzedniej płyty?.

– Właściwie zaraz po nagraniu „Plim Plum Plam” pojechaliśmy do wynajętego domku pod Łodzią, gdzie postanowiliśmy zrobić szkice nowych kompozycji. Mieliśmy po prostu w sobie potrzebę podzielnia się emocjami w ukrytej przestrzeni i w nieoczywisty sposób. Byliśmy tak skupieni, że od razu weszliśmy w nową muzykę. Ale nie wszyscy – Zmazik nie wytrzymywał tego napięcia, chciała się nadal bawić, traktował wszystko z pewną nonszalancją. My natomiast dążyliśmy do głębszej interakcji z procesem twórczym, bo poczuliśmy większą odpowiedzialność za to, co robimy. Zmazik nie potrafił się dostosować do naszego tempa, nagrywaliśmy jego bębny po pięć – sześć razy, ciągle nie mogliśmy uzyskać takiego brzmienia, jak chcieliśmy. No i w końcu się rozstaliśmy.

– Na czym polegały Twoje męki producenta?

– To nie było śmieszne. W pewnym momencie popadłem wręcz w depresję. Myślałem, że Öszibarak zakończy działalność. O ile nowa muzyka sprawdzała się na poziomie demo, to po ostatecznym miksie traciła swój oryginalny charakter. Odstawiłem więc wszystko na bok, bo rezultaty kompletnie mi się nie podobały. Spotkałem się nawet z Marcinem Borsem, zasięgnąłem jego rady, ale i to niewiele pomogło. W końcu zaprosiliśmy na sesję nowego perkusistę – Janka Młynarskiego. Mało tego – gościnnie pojawił się również obsługujący perkusjonalia Jose Manuel Alban Juarez. W tym składzie zrejestrowaliśmy jeszcze raz pięć utworów. I wtedy wrzasnąłem: „To jest to!”. Okazało się, że trzeba było po prostu zmienić skład – wtedy nastąpiła wreszcie upragniona symbioza.

– Nowa płyta przynosi zaskakujący zwrot w stronę brzmień z lat 60. Słychać to szczególnie wyraźnie w warstwie rytmicznej, gdzie pojawiają się transowe bębny rodem z kraut-rocka.

– Zawsze słuchaliśmy dużo takiej muzyki. I wychodziło to na koncertach, gdzie utwory Öszibaracka przybierała hipnotyczną formę. Ludzie ciągle nam powtarzali: „Nagrywacie fajne płyty, ale wasze występy mają taką transową energię, zróbcie kiedyś coś w tym stylu w studiu!”. I w końcu postanowiliśmy pójść tym tropem. Zresztą każdy człowiek ma w sobie upodobanie do repetytywnej muzyki – to chyba jest atawistyczny instynkt. Dlatego nagrywając nowe utwory, po prostu wyłączaliśmy swoją świadomość, uruchamiając pewien rodzaj hipnotycznego rozmarzenia.

– W ostatnich latach kraut-rock przeżywa prawdziwy renesans. Chcąc nie chcąc, jesteście… modni.

– Powiem ci szczerze, że zawsze miałem w dupie wszelkie mody. Wrocław, w którym długo mieszkałem, stał się w pewnym momencie enklawą wolności twórczej, pozwalał bowiem artystom na przemawianie własnym językiem. To Warszawa musiała być trendy, na topie, gonić za modą. Nie jest to złe, bo trzeba trzymać rękę na pulsie. Sami przeszliśmy przez fascynację trip-hopem, drum`n`bassem czy dubstepem. Ale nie wyobrażam sobie, żebym mógł przez całe życie być wierny jednej stylistyce. Chyba bym umarł z nudów. Kiedy trzy lata temu zaczęliśmy robić pierwsze szkice nowego materiału, trafiła mi w ręce płyta zespołu Beak. I byłem zdziwiony, że koleś z Portishead, który uruchomił ten projekt, wpadł na taki sam pomysł, jak my. Dla mnie to jednak nie było nic nowego – zawsze fascynowała mnie niemiecka muzyka, podobała mi się jej oryginalność, często wypadaliśmy z Wrocławia do Berlina. Słuchaliśmy też wczesnej psychodelii, choćby Silver Apples czy White Noise. Ale nie chcieliśmy się przy nowej płycie odwoływać bezpośrednio do tej muzyki. Chodziło nam raczej o oddanie tego stanu emocjonalnego, który ona wytwarza w człowieku.

– Oprócz transowych bębnów, w kilku nagraniach pojawiają się kosmiczne brzmienia syntezatorów. To Twój ulubiony theremin?

– Nie tylko. To różne syntezatory modularne, które niedawno nabyłem. Co ciekawe – nie są to oryginalne instrumenty z epoki, tylko ich nowoczesne wersje skonstruowane według dawnych technologii, ale z cyfrowymi udogodnieniami. Od dawna polowałem na klasyczny syntezator modularny Serge, ale niestety był dla mnie zbyt kosztowny. W końcu trafiłem na firmę z Kalifornii, która produkowała jego uwspółcześnioną wersję. Chociaż cena też była niemała, zaparłem się i kupiłem go. Potem musiałem nauczyć się tworzyć na nim brzmienia. Trzeba było się skupić, zrobić konkretny plan, poświęcić mnóstwo czasu. Ale za to powstały autorskie dźwięki, których nie da się uzyskać na powszechnie dostępnych programach komputerowych. Nie wiem, czy w przypadku tej płyty sam proces powstawania muzyki nie był bardziej satysfakcjonujący niż efekt końcowy!

– Kontrapunktem dla tej rozmarzonej psychodelii jest… shoegaze`owy „Wojtek, The Bear Soldier”. Skąd taki pomysł?

– Na koncertach gramy też shoegaze`owo, lubimy gitarowe brzmienia, w końcu wyrastamy z Wojtkiem z punka i post-punka. Jako gówniarze robiliśmy taką muzykę, dopiero potem przyszła elektronika. Ale ten utwór wcale nie odbiega od reszty nagrań z płyty – bo też jest melancholijny. Kiedy usłyszeliśmy od Patrycji historię niedźwiedzia, który towarzyszył polskim żołnierzom z armii Andersa w bitwie pod Monte Cassino, a oni potem zostawili go w londyńskim ZOO, odczuliśmy potrzebę mocniejszego zagrania. Początkowo trochę obawialiśmy się, że zostaniemy posądzeni o koniunkturalność. Sporo teraz bowiem artystów, którzy czerpią inspirację do swej twórczości z dokumentów IPN-u. Ale tak nam to wszystko pięknie zagrało, że postanowiliśmy nie odpuszczać.

– Patrycja zaskakuje swymi wokalami na płycie. Teraz śpiewa czysto i melodyjnie, rezygnując z typowej dla Waszych wcześniejszych dokonań wokalnej ekwilibrystyki. To Twoja zasługa?

– Jako producent Öszibaracka staram się oczywiście dbać o rozwój wokalny Patrycji. Od początku chcieliśmy, żeby ta płyta była melodyjna, bo to przecież melodie są nośnikiem emocji. Dlatego wiele kompozycji powstało tradycyjnie – przy pianinie lub przy gitarze. Taki sposób tworzenia wytwarza bowiem natychmiastową interakcję między muzykami. Nowoczesne technologie niestety nieco komplikują ten proces. Ponieważ Patrycja wiedziała, że ma być sennie i psychodelicznie, poszła w bardziej długie nuty. I okazało się, że zmierzenie się z takim sposobem śpiewania, jest niej poważną konfrontacją. Ale wyszła z niej zwycięsko.

– No i zmieniły się jej teksty: z introwertycznych zapisów na konkretne komentarze do świata zewnętrznego.

– Pamiętam, jak Rosja napadła na Gruzję. Byłem totalnie rozwścieczony, miałem bowiem poczucie całkowitej niemocy. Jak pasażer w samolocie skazany na decyzje kapitana. I mówię do Patrycji: „Patrz, dokąd ten świat zmierza”. Chociaż zawsze byłem dumny ze zlewy, jaką dystansowałem się wobec polityki, wtedy poczułem się źle. Odarto mnie z wiary, że człowiek jest istotą z natury dobrą. Zrozumiałem, że światem rządzi wąska grupa ludzi, którzy kontrolują ogromną większość. Musiałem gdzieś dać ujście temu buntowi. Powiedziałem więc Patrycji: „Ty jesteś mistrzynią werbalizacji uczuć, zaśpiewajmy więc o tych rzeczach”. I dlatego powstał „Wojtek, The Bear Soldier” czy „Black Hawk”, który jest wręcz antyamerykańskim tekstem.

– Podobno płytę miał początkowo wydać brytyjski Warp. Dlaczego do tego nie doszło?

– Kiedy dostali od nas demo w grudniu zeszłego roku, byli zachwyceni, usłyszeliśmy, że jesteśmy „mega fresh”. Padł jednak trudny termin dostarczenia gotowego materiału – styczeń. Zmazik wtedy nawalał, nie było więc szans na jego dotrzymanie. Dostaliśmy więc kolejna datę – kwiecień. Zrobiliśmy nowe wersje z Jankiem i Jose, ale Warp zażądał od nas nagrań wideo z koncertów. Poczekaliśmy do Selectora i wysłaliśmy im dokonane w Krakowie rejestracje. Wtedy usłyszeliśmy, że może uda się wydać płytę za jakieś pół roku. A my nie chcieliśmy tyle czekać. Jeden z menedżerów Warpa poradził nam więc prywatnie, abyśmy wydali sami płytę – przynajmniej w Polsce. I tak zrobiliśmy. Sprawa nie jest jednak definitywnie zakończona – niebawem lecimy do Londynu i walczymy dalej.

– Teraz koncerty: nie wyobrażam sobie, żebyście nie zagrali z dwoma bębniarzami.

– I tak będzie! Masz rację – nie mogłoby być inaczej. Gra z nami Janek i gościnnie Jose. Na razie wystąpiliśmy dwa razy. W naszym rodzinnym mieście Wrocławiu, klub w ogóle nie zadbał o promocję i przyszło tylko… sześćdziesiąt osób. Ale zagraliśmy na pełnych obrotach. I ludzie popadli w totalną hipnozę. A potem nie chcieli nas puścić ze sceny. W Warszawie było już wszystko jak trzeba – pełen komplet, koncert wysprzedany. Gramy prawie wyłącznie nowe numery, ze starszych właściwie tylko dwa. I ludzie to akceptują – bo nasza nowa muzyka podnosi im poziom adrenaliny.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy

3 pytania – [O]

Dziś w naszym cyklu gościmy electropopowy zespół z Ukrainy.