Wpisz i kliknij enter

Warsaw Music Week – Hercules & Love Affair – relacja

Z całym szacunkiem – i co z tego, że Donna Summer nie żyje?

Ano chyba nic, bo mało kto o niej pamiętał w sobotę, w warszawskim Palladium. Uniwersalną, a zarazem charakterystyczną formułę disco dance zaserwował przemeblowany Hercules & Love Affair, nieustannie jednak pod dowództwem Andy’ego Butlera… Naprawdę, nie było jak pamiętać. Bo na koncercie H&LA myślisz, że disco=oni, mimo podskórnego wulkanu muzycznej erudycji i naskórnego wulkanu energii. Tak więc, gdyby nie zadedykowany przez zespół bis, to sorry Donna! Tak więc –  sorry Frankie Knuckles! Tak więc – sorry Chic!  Tak więc – sorry Alexander Robotnick! Tak więc – sorry Larry Levan! Tak więc – sorry Billy Ocean!…

 

Mówi się, że to oni na nowo wymyślili jak grać disco. Od teraz, mówi się też, że to oni na nowo wymyślili jak imprezować w Warszawie. Takiego koncertu Stolica nie pamięta przynajmniej od lutego, od występu (bliskich gatunkowo skądinąd) Azari & III.

Po raz trzeci Warsaw Music Week (chociaż w tym roku mniej porywający) na serio i przed duże M, rozpoczął się właśnie w sobotę. Swoją największą broń organizatorzy zaprosili do jednej z niewielu godnych warszawskich koncertowych miejscówek, (a przypomnę, Warszawa to jest według The Guardian następczyni Berlina. Hm, powodzenia wnuczki!) gdzie muzycy nie muszą martwić się, czy podczas występu nie pieprzną się o filar/kolumnę/cokolwiek, albo publika nie rozpłata sobie podpitych głów o pordzewiałe kaloryfery – ale wiadomo nie od dziś: post-industrial w ostatnich latach nad Wisłą jest modny. Nie owijając w bawełnę – Warszawa cierpi na chroniczny brak miejsc koncertowych – dobre kluby gotowe zorganizować porządny koncert dla większej ilości widzów (jeżeli nie zostaną wywłaszczone przez miasto, patrz ś.p. „5-10-15”) można policzyć na jednej ręce, a duże i dobre akustycznie sale koncertowe to już kompletna kaplica. Kuriozum jest przypadek nieśmiertelnej, studenckiej Stodoły – na jej zabytkowej podłodze: zakurzonych dechach – zdarza się że dzień po Kaziku, czy tam innym Buldogu, wpadają zagrać Junior Boys albo M83. Bardzo szczęśliwie jednak dla reputacji „nowego Berlina” banda queer Andy’ego Butlera ma swoje święto wszędzie. Gdziekolwiek jest i jeżeli tylko ma na czym grać. Zagraliby na dożynkach prezydenckich – efekt murowany… I w obojętnie jakim składzie.

 

A właśnie on mógł zaskoczyć – Aerea Negrot czy Kim Ann Foxman już dawno z Herculesem się nie pokazuje. Roszady dokonały się i ujrzały światło w tym roku, w kwietniu. Na początku brak znajomych twarzy na scenie jednak dziwił. Choć otwarte usta widowni pozostały przez cały koncert, im głębiej w niego, tym bardziej zmieniła się przyczyna ich otwarcia. Teraz Hercules & Love Affair to prywatnie bardzo grzeczny belgijski songwriter Gustaph i do kolekcji anonimowe (na razie) wokalistki – burząca ściany głosem murzynka i panseksualny wamp. Cała ta wokalna ekipa nie świeci światłem odbitym, mimo że ciężko spamiętać imiona i nazwiska. Lecz słońce jest tylko jedno.

 

Słoneczku się jednak przytyło. Andy Butler wyraźnie spił i skonsumował sukces, dumnie prezentując jego owoc – krągły brzuszek, gangstersko odziany w tatuaże. To co wyrabiał za konsolą i analogowym syntezatorem, to był powrót do przeszłości, jedną nogą tkwiąc w TGV pędzącym do przodu. Wszystko wirowało w powietrzu – gołe torsy, porno, disco, house, mający punkt kulminacyjny w „gierokokoko turrrapakakoko” w królewskim utworze „My House” z Blue Songs. Tak więc na tym tle, zakamuflowany z boku Mark Pistel, producent z 25 letnim prawie stażem, współpracujący kiedyś z Meat Beat Manifesto, Grace Jones, Hectorem Zazou, wygląda jak drętwy nauczyciel, opiekun tego rozwrzeszczanego, orgazmicznie kolorowego gangu. Niektórzy nie lubią takich rzeczy, metroseksualnych, epatujących nagością i seksem, przeenergetyzowanych ludzi. No i od tego jest właśnie to co grają. Czego oczy nie widzą, to posłyszą uszy – setlista to była mieszanka evergreenów z dwóch albumów – na czele z „Step Up”, „Blind”, „Athene” – i brzmiała wyjątkowo soczyście, donośnie, elektronicznie smakowicie, a nowi wokaliści troili się, bo pamięć Shauna czy Kim Ann tego wymaga. Charakterystycznych głosów nie zastąpili, włożyli jednak solidny wkład w to, by nie raz zakrzyknąć – „oh, to lepsza wersja niż w studio”.

 

 

Wydaje się, że to na razie koncert roku, z co minutę-pięć przychodzącym zwrotem akcji, gubioną bielizną, czy tańczącym kazaczoka Butlerem. Niestety, krótko! Wyszła z tego godzinna, festiwalowa pańszczyzna, z tylko jednoutworowym bisem, który zadedykowano właśnie Donnie. Zagrany klasyk italo-disco Ganymede – „Spacemedley”, pozwolił, żeby wskazówka ledwo, ledwo, ledwo przekroczyła 60 minutowy występ. Ale – kogo to obchodzi? Za taką taneczną orgię, w tempie 120 beatów na minutę i w stylu „disco-house-boogie-bla-bla” w najswobodniejszym imprezowym sosie – wszystko…

Kiedyś, Andy Butler w filozoficznym przypływie po koncercie, rzekł – „smutek pełni dużą rolę w naszym życiu”. Chyba robił sobie jaja. Przynajmniej przez godzinę, w minioną sobotę.

 

 

 
Z tego miejsca dziękuję za pomoc współautorce relacji i autorce zdjęć – Kasi Dubnickiej. Dwa słowa. Bez niej ta relacja w ogóle by nie powstała.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
laudia
laudia
11 lat temu

Jakiś taki niesmaczny ten wstęp…

Polecamy