Minimal umarł? Bzdura. Wystarczy posłuchać nowego albumu chilijskiego producenta. To jednoznaczna deklaracja – nie ważne jaki styl muzyki uprawiasz, bo jeśli masz prawdziwy talent, to i tak stworzysz dzieło wybitne. I tak dokładnie jest w tym przypadku.
Pozornie wydawałoby się, że kruche brzmienie wypracowane przez Villalobosa w minionej dekadzie należy do przeszłości. Bo przecież jego najlepsze płyty – choćby debiutancka „Alcahofa” czy wizyjna „The Au Harem D`Archimede” – złożyły podwaliny pod rozwój klasycznego minimalu. Gwałtowny krach tego nurtu wydawał się mieć również wpływ na twórczość Ricardo – bo od czterech lat nie wydal on nowego albumu. Ale niedawno to się zmieniło – i już pierwsze przesłuchanie wszystko wyjaśnia.
W sumie Villalobos nie zmienia wiele w swym brzmieniu na „Dependent And Happy”. Zaczyna łagodnie – od plemiennego rytmu wyznaczanego archetypowym klaskaniem („Mochnochich”). Dopiero potem uderza konkretny bit – lekko cykający hi-hatami, o subtelnym tonie, wsparty zmysłowym pochodem basu („Timemorf”). Ten hipnotyczny puls prowadzi nas przez kolejne nagrania – by dopiero znacznie później złapać inne metrum.
W połowie płyty Ricardo wprowadza bowiem subtelne breaki – oplatając je tribalowymi perkusjonaliami („I`m counting”) i samplami jazzowych bębnów („Samma”). Potem niespodziewanie otrzymujemy podszyte funkowym groovem mięsiste electro („Tu Actitud”). A finał należy do tech-house – o wzmocnionej energii, ale i tak wpisanej w ramy seksownego minimalu („Koito”).
W warstwie aranżacyjnej jest jeszcze ciekawiej. Chilijski producent splata z syntezatorowych dźwięków i poszatkowanych sampli prawdziwy gąszcz egzotycznych brzmień. Czego tu nie ma! W „Timemorf” łagodne akordy latynoskiej gitary zgrabnie korespondują z wibrującymi pląsami jazzowych klawiszy. „Grumax” opiera się na loopie skręconym z basowych uderzeń synkopującego kontrabasu. Przejmujący chór kobiecych głosów podszytych szeleszczącymi perkusjonaliami przynosi „Ferenc”. Dubowe akordy niosące latynoski śpiew słychać w „Samma”. A monumentalny „Koito” – zachwyca urzekającym połączeniem wokoderowej wokalizy z ambientowymi pasażami syntezatorów.
Wszystko to zrealizowane z fascynującą dbałością o detal – ale tchnące jednocześnie świeżą energią niemal jazzowej improwizacji w stylu free. To potrafią tylko najwięksi. Ricardo potwierdza swym nowym albumem, że należy do tego wąskiego grona. Czy to jeszcze minimal? Nieważne. To po prostu wspaniała muzyka.
Perlon 2012