Przeczytajcie naszą relację z krakowskiego koncertu Portishead. Czy trip-hop sprawdza się w industrialnych warunkach? Zobaczcie też zdjęcia z tego wydarzenia.
Wydany w 2008 roku, ostatni jak dotąd album Portishead był dość wyraźnym odwróceniem się od pięknych melodii i trip-hopowych aranży. Na „Trójce” muzyka tria określana była za pomocą nowych współrzędnych: zimnych, wycyzelowanych brzmień. I właśnie one wywoływały największe wrażenie podczas koncertu w Krakowie. Być może sprzyjała temu nowohucka hala walcowni – ocynowni, pełna rezonującej stali, przeciągów i wyczuwalnej woni smaru. Oprócz genialnej lokalizacji na długo zapamiętam również:
Beth Gibbons
Trzymająca trip-hopowy sznyt: znoszone dżinsy, przeciwdeszczowa kurtka z kapturem, „markowy” grymas na twarzy. I doskonała forma wokalna – absolutnie żadnych wpadek. Przez większą część wieczoru również absolutny brak kontaktu z publicznością. Dopiero podczas bisów Beth nagle zeskoczyła ze sceny do widzów. Jednak warto czasem biec pod same barierki.
Zespół
Łącznie siedem osób na scenie. Adrian Utley w marynarce, najczęściej z gitarą, od czasu do czasu przy klawiszach. Geoff Barrow odpowiedzialny za genialne skrecze i perkusjonalia. Wszyscy muzycy raczej schowani, bez żadnych szaleństw. Każdy robił to, co do niego należało. Z precyzją maszyny. Widać było, że setlistę mają opanowaną w każdym szczególe.
Wizualizacje
Jedna z największych niespodzianek. Chyba najlepsze, jakie widziałem dotychczas. Tworzone m.in. w oparciu o materiał rejestrowany na żywo, z wykorzystaniem postaci na scenie. Świetne i zaskakujące.
Mysterons
Trzeci w setliście – dla mnie prawdziwy początek koncertu. Wierny oryginałowi, choć jeszcze bardziej potężny, niepokojący i hipnotyczny. Dla mnie to wizytówka tego zespołu. Choć wizytówką wczorajszego koncertu był chyba…
Machine Gun
Kawałek, który na płycie jednak mnie drażni, tu zabrzmiał doskonale. Ta kompozycja potrzebuje mocy. Przestrzeni. Hałasu. Dopiero wtedy ujawnia się siła, którą w Krakowie zespół zestawił z silnym politycznym przekazem na ekranie. Oto David Cameron prześwietlał (dosłownie!) publiczność swym niepokojącym wzrokiem. A zespół punktował: zamiast inwestować w broń nuklearną, inwestujmy w szkoły i szpitale.
Wandering Stars
Tu na scenie wyłącznie Portishead. A więć Utley z gitarą, Barrow na basie. I Beth Gibbons, kóra zafundowała nam niezwykle przejmującą interpretację tej pięknej piosenki.
The RIP
Ta piosenka z kolei jest tak cudowna, że po prostu nie da się o niej zapomnieć. Na koncercie w wersji wiernej oryginałowi.
Glory Box
Pewniak. Hicior. I genialny skrecz Barrowa, który na kilka chwil wyprowadził ten kawałek z równowagi – w stronę kompletnego szaleństwa, ocynował i przewalcował go w hali ocynowni, aby za moment przywrócić ład i porządek. To była ta chwila.
Cowboys
Znów moc, znów skrecz, znów na horyzoncie granice hałasu, industrial, jednocześnie z niezwykle precyzyjnym, czystym, ostrym wokalem Gibbons. Świetna realizacja – nic dziwnego, że pod koniec koncertu wokalistka pobiegła wyściskać dźwiękowca.
Roads
Wiadomo.
Chase the Tear
Jeden z najnowszych utworów potwierdza, że Portishead odlatują w stronę hipnotycznej elektroniki, mocno zabarwionej pigmentem o nazwie Krautrock. Analogowe arpeggio przypominało elektronicznych klasyków. To mógł być cover jednej z kompozycji Kraftwerk. Nie – to była nowa piosenka Portishead.
Organizacja
Kiedy ostatni raz słyszeliście w kolejce na koncert opinie „ale szybko idzie”? Ja po raz pierwszy, właśnie w Krakowie.
Zdjęcia z archiwum Krakowskiego Biura Festiwalowego, fot. Wojciech Wandzel, www.wandzelphoto.com
Dla mnie najsłabiej wypadły stare numery, poprawne, ale nie mogłem się oprzec wrażeniu, że nudziły nawet sam zespół, stąd pewnie ta ‚powaga’. No ileż można? Zresztą pozwolę sobie zlinkowac moją relację:
http://niespokoj.pl/?p=2743
Po przeczytaniu opinii Autora, jak i kilku innych, nasuwa mi się kilka refleksji. Zacznę od tego, że obecność na koncercie Portishead była niezrealizowanym dotąd młodzieńczym marzeniem. Z kilkuletnim opóźnieniem udało się je zrealizować, oczywiście z postarzałymi nieco oczekiwaniami. Nawet odstanie swoich dwudziestu minut w deszczu w monstrualnie długiej kolejce do wejścia na teren huty nie wyprowadziło mnie z równowagi. Miałam ogromne oczekiwania sentymentalne – chciałam przede wszystkim perfekcyjnie wykonanych, znanych przecież od lat utworów, w ciekawym miejscu, z dobrym nagłośnieniem i we właściwym klimacie. To wszystko udało się osiągnąć na krakowskim koncercie. Nie oczekiwałam nowości, fajerwerków, powalających wizualizacji, Beth mizdrzącej się do publiczności (o, zgrozo, to by dopiero było!) chciałam, żeby muzycznie było to na dobrym poziomie, chciałam, żeby Beth pokazała, co potrafi na żywo. Kobieta potrafi śpiewać. Muzycznie też było dobrze, niekiedy zaskakująco aranżacyjnie. Nie przypuszczałam, że to akurat „Wandering star”, „Machine gun” i „Threads” zrobią na mnie największe wrażenie. Okazało się, że „Third” ma duży potencjał koncertowy i zdecydowanie bardziej go doceniłam.
Jestem bardzo usatysfakcjonowana. I czekam na nowy album, jak i solową Beth, choć nie są to już najchętniej eksplorowane przeze mnie rejony muzyczne, na pokaz jej możliwości czekać będę na każde następne nagranie.
No i rzeczywiście, mogło być odrobinę dłużej dla tych sentymentalnych, którzy pokonali kilkaset kilometrów…
Kierunek, jaki realizuje w tym roku Sacrum Profanum, ustawia go na podium wśród propozycji zaserwowanych przez polskie festiwale.
a, nagłośnienie w I sektorze miejscami rzeczywiście było kiepskie, ja przenosiłam się po pierwszych dwóch utworach.
Rzeczywiscie wizualizacje byly takie sobie. Na dodatek brak bylo w nich spojnosci. Widzialam o wiele lepsze podczas poprzednich SP. Niestety w ostatnich rzedach nie bylo widac sceny co powodowalo totalny brak kontaktu z Artystami. Wizualizacje dodawaly wrazenia, ze sie oglada retransmisje koncertu.
Pierwsze wrażenie: nie byłem, nie czytałem jeszcze relacji. Tylko jak patrzę na twarze artystów uwiecznione na fotkach, to bije z nich jakiś smutek (może powaga, albo nostalgia??) – jakby się tym graniem nie bawili. Wiem, Portishead, to nic zabawnego, ale jednak… Może dlatego, że jestem świeżo po PMC 🙂 | Dobra, teraz czytam 🙂
Też miałam podobne wrażenie na początku, ale to się emocjonalnie rozkręciło. Napięcie było budowane we właściwy sposób. To raczej nie smutek, to jednak jakiś rodzaj emocjonalnego spektaklu, jak sądzę.
To nie był Gordon Brown, tylko David Cameron.
Oczywiście! Przepraszam i poprawiam 🙂
Muzycznie – perfekcyjnie zaaranżowane i zagrane utwory. Wizuale, ale przede wszystkim realizacja kamer – świetny efekt osiągnięty prostymi środkami, ale do rewelacji z np. trasy Radiohead po wydaniu „In Rainbows” jeszcze dużo brakowało. Znajomi z 1-go sektora narzekali na nagłośnienie – było za cicho. Byłem w 2-im i było ok dzięki dodatkowym paczkom z tyłu. Organizacyjnie – przed wejściem jeszcze ok. 20-tej kolejka stała w miejscu, Zero alko (przepraszam, ale ja byłem na koncercie hmm… rockowym, a nie na zebraniu AA), tym bardziej, że przy depresyjnej muzie Portishead powinien być podawany co najmniej 40% 😉 Było za to sushi (?!?!). Generalnie świetny, ambitny koncert rockowy, tylko trochę za krótki.
Co za bzdury!
które to „bzdury”? poproszę konkrety
Jeśli to byly dla ciebie jedne z lepszych vizuali to musi oznaczac, ze dotychcasz trafiales na naprawdę gowniane obrazy bądź vj’ow, hehe
Co do koncertu, niektore kawalki brzmialy naprawdę monumentalnie.
Prawdopodobnie dotychczas właśnie tak trafiałem.