Nie odkryję Ameryki pisząc, że 2013 rok był dla muzyki udany. Był rokiem kilku dużych i głośnych powrotów, kilku zaskakujących i doskonałych debiutów oraz całego mnóstwa solidnych, przyzwoitych albumów. W żadnym z poprzednich lat nie spędziłem tyle czasu na słuchaniu, a teraz, na kilka dni przed końcem grudnia, lista tytułów „do ogarnięcia” jest i tak paradoksalnie najdłuższa w historii. Mimo wszystko, pozwolę sobie subiektywnie podsumować ten rok i wyróżnić tych kilka krążków, które najczęściej wybrzmiewały w moich głośnikach. Jeżeli ktoś nie zgadza się z kolejnością, przyznam bez bicia, że sam miałem niemały dylemat (oprócz pierwszej trójki – tutaj jestem przekonany co do swojego zdania).
10. AlunaGeorge – Body Music (Universal)
Wzbraniałem się przed nimi, długo nie chciałem przesłuchać, a oni nagrali jeden z lepszych debiutów roku. Dziecinny głos Aluny, stricte popowa stylistyka i prezencja, poparte kilkoma naprawdę chwytliwymi kawałkami łączącymi r&b i synthpop. Nawet jeśli są wykreowanym produktem, to kreacja ta ma sens. A „Outlines” to chyba najładniejszy bujający kawałek pop ostatnich 12 miesięcy.
9. Depeche Mode – Delta Machine (Sony)
Jako fan, mogę nie być stuprocentowo obiektywny, jednak po przeciętnym i nieco miałkim „Sounds of the Universe” Depesze nagrali coś co najmniej dobrego. I choć zwiastun w postaci ładnego, acz sennego „Heaven” nieco niepokoił, „Delta Machine” okazał się pozytywnym zaskoczeniem. Cieszy, że po tylu latach Panowie potrafią nagrać coś tak chwytliwego jak „Soothe My Soul”, tak seksownego jak „Slow”, czy tak intrygującego jak „Alone„. Są w dobrej formie i na trasie potwierdzili jakość swoich nowych kawałków.
8. Bonobo – The North Borders (Ninja Tune)
Simon Green wypuścił z rąk diament w postaci wokalistki Andreyi Triany. To mała rysa na jego piątym albumie. Nie przesłania ona jednak całkiem zacnych 13 kawałków. Bonobo rozwija formułę z „Black Sands”, jest z jednej strony jeszcze bardziej bujająco i momentami nawet house’owo, z drugiej strony bardziej filmowo. I nawet jeżeli jest sennie, to w sposób jak najbardziej przyjemny dla ucha – takie „First Fires” czy „Heaven For The Sinner” to pewniaki na wieczorny czil z butelką wina.
Recenzja Kamili Szeniawskiej i Daniela Barnasia
7. Thundercat – Apocalypse (Brainfeeder)
Byle kogo Flying Lotus nie hajpuje. Stephen Bruner na swoim drugim albumie jest jeszcze większym wirtuozem gitary basowej. Jeden z pozytywnych bohaterów tegorocznej edycji Festiwalu Tauron Nowa Muzyka postawił na eklektyzm (jak sam to określił: „kosmiczne połączenie jazzu, soulu i funku”). I tylko czasami produkcja i solówki na basie przyćmiewają melodie same w sobie, przez co momentami jest ciężko i gęsto. Jednakże, choćby dla „Heartbreaks + Setbacks” jak najbardziej warto poznać.
6. Letherette – Letherette (Ninja Tune)
Długogrający debiut duetu z Wolverhampton. Udane połączenie tanecznych bitów, ambientowej przestrzeni i tłustego, instrumentalnego hip-hopu. Tu orient, tu połamane rytmy, tu rozmarzone plamy dźwięku. Przy całej swej różnorodności, „Letherette” jest bardzo spójne. Zarówno dla fanów DaftPunk, jak i KAMP! czy Long Arma. Pływaliście kiedyś w morzu przy „Cold Clam„? Warto spróbować. Mój soundtrack ciepłych, wakacyjnych wieczorów.
5. Gary Numan – Splinter (Songs From A Broken Mind)
Dla fanów NIN, w sytuacji, w której tak wyczekiwany album jak „Hesitation Marks” nie rzuca na kolana we właściwy sposób, „Splinter” jest jak zbawienie. Gary w formie, wokalnie, tekstowo, z pomysłami na kawałki. Z jednej strony, mocne, niemal industrial metalowe granie, z drugiej smutne i poruszające surowe ballady. Nic nowego, nic rewolucyjnego, ale solidnie i na poziomie, bez rozczarowań, za to z pozytywnym zaskoczeniem. „Here In the Black” czy „Love Hurt Bleed” kopią jak trzeba. Gary nadal ma ciemną duszę.
Recenzja: „Splinter (Songs From A Broken Mind)”
4. ex aequo: Flume & Chet Faker – Lockjaw EP (Future Classic) oraz FKA twigs – EP2 (Young Turks)
Dwie krótkie epki, sprawiające, że ostrzę sobie zęby na przyszłoroczne kontynuacje – mam nadzieję, że już długogrające.
Australijczycy już od dawna konsekwentnie zdobywają coraz to nowych fanów dla wytwórni Future Classic, z połączenia ich sił musiało wyjść coś dobrego. Seksowna chrypka Cheta i jeszcze bardziej seksowne bity Flume’a to doskonałe połączenie. Chodzą słuchy, że „Drop the Game” będzie hitem. Zasłużenie.
FKA twigs swoją drugą epką sprawia, że porównania do Björk przestają być kurtuazją. Piękny wokal i niemal symfoniczne melodie poparte mnóstwem dziwnych efektów, jak choćby „ping-pongowa” perkusja w „How’s That„. Jeden z najbardziej osobliwych materiałów tego roku. Czyżby nowa jakość trip-hopu? Ta Brytyjka jeszcze namiesza.
3. Emika – DVA (Ninja Tune)
FKA twigs dopiero kojarzy nam się z Björk, Emika zaś ze swoim drugim albumem może realnie zająć jej miejsce. Monumentalny, rozbudowany album. Chłód, zima, depresja kontra lato i rozrzewnienie. Dubstep, synthpop i klaustrofobia kontra chillout, downtempo i przestrzenne, symfoniczne dźwięki. Różnorodność, zaskakujące połączenia. Berlin Davida Bowie i Briana Eno, ninja-tune’owy Londyn i portisheadowy Bristol. W tym szaleństwie zdecydowanie jest metoda. Emika nie pyta, czy może, Emika wie, że powinna.
2. Jon Hopkins – Immunity (Domino Records)
Ten album dojrzewał w moich słuchawkach przez wiele miesięcy. Hopkins, kolejna gwiazda tegorocznej odsłony Festiwalu Tauron Nowa Muzyka, na swoim czwartym krążku zmieścił tyle różnych rzeczy, że: raz, pomimo nawału efektów, z każdym kolejnym odsłuchem można znaleźć coś nowego; dwa, pomimo pewnej monotonii album w ogóle się nie nudzi. Długie, rozbudowane kawałki, mocne, surowe techno jak „We Disappear” czy „Open Eye Signal„, brzmiące niczym połączenie starego Buriala z Aphex Twinem. Potem przestrzenne, niemal delikatne ambientowe plamy dźwięku z relaksującym szumem wiatru i kapaniem wody. Tu się naprawdę sporo dzieje i jest bardzo niepokojąco, a paradoksalnie „Immunity” doskonale sprawdza się także jako muzyka tła.
1. Agnes Obel – Aventine (PIAS Recordings)
Cicha bohaterka tego roku. Dosłownie. Agnes zaintrygowała singlem „The Curse”, na premierę czekałem niecierpliwie i z obawą, czy reszta materiału spodoba się w takim samym stopniu. Spodobała się jeszcze bardziej. Nie wiem, czy to przypadek, czy świadomy zabieg marketingowy, ale wypuszczenie takiego albumu na początku jesieni było strzałem w dziesiątkę. Przepiękny wokal Dunki, fortepian, skrzypce wymiennie z altówką, wiolonczela… i to wszystko. Doskonała produkcja, cudne melodie, które tworzą namacalny smutek, liryczność i nostalgię. It’s all about the music. Kolejny dowód na to, że minimalizm jest w cenie. I że czasami proste rozwiązania dają najlepsze efekty. „Fuel to Fire” moją piosenką tegorocznej jesieni, zimy, a może i całego roku.