Wpisz i kliknij enter

Flying Lotus – You’re Dead!

Gdyby Miles Davis dzisiaj żył, tworzyłby ze Stevenem Ellisonem.

Już po pierwszym przesłuchaniu wyczekiwanego albumu trudno się nie zgodzić z powyższym cytatem z Herbiego Hancocka. Miles pożegnał się ze światem płytą „Doo Bop”, wskazując tym samym, że przyszłość muzyki upatruje w hip-hopie i faktycznie niedługo potem nastała Złota Era tego gatunku, a tłuste bity na soulowych samplach z lat 50., 60., 70. zasiliły klasyki Nasa, Rakima, Gang Starra czy Wu-Tang Clanu. Czas płynie dalej i można za pomocą eksperymentu myślowego wyobrazić sobie, że w analogicznej sytuacji dziś, tj. 22 lata później, genialny trębacz-innowator mógłby wskazać na mariaż hip-hopu, jazzu i elektroniki. Flying Lotus konsekwentnie podąża drogą tego połączenia, rozwijając jego formułę na kolejnych albumach.

„You’re Dead!” to już piąty długogrający krążek w dyskografii tego silnie kojarzonego z Los Angeles producenta i na dzień dobry można stwierdzić, że jest to zwięzły (38 minut), choć zwyczajowo już rozdrobniony (19 utworów) koncept album traktujący o śmierci i tego, co po niej, czyli nieodgadnionego zjawiska nurtującego człowieka, w zasadzie odkąd pojawił się na Ziemi. Ellison doświadczył sporo tragicznych odejść w gronie swych bliskich, mowa tu o najbliższym przyjacielu z dzieciństwa, o matce i ojcu, ciotce Alice Coltrane, ale też o jego muzycznym przewodniku J Dilli, Dju Rashadzie oraz genialnym współpracowniku Austinie Peralcie (jego sylwetka jest na okładce zaprojektowanej przez mistrza mangii Shintaro Kago), który zmarł w wieku 22 lat, tuż przez premierą poprzedniego albumu Lotusa „Until The Quiet Comes”. Odczytywanie najświeższej płyty we Flaubertowskim oderwaniu od biografii artysty, byłoby błędem. To symptomatyczne, że data premiery „You’re Dead!” wypada dokładanie w 31 urodziny jej autora. Zdaje się, że właściciel labelu Brainfeeder tytułem swego najnowszego dzieła zwraca się do siebie samego, mając tym samym dobitną świadomość kruchości życia, pomimo symbolicznego poczucia nowego otwarcia w każde kolejne urodziny.


Flying Lotus ft. Kendrick Lamar – „Never Catch Me”

Najnowszy longplay rozpoczyna sygnalizowany w dalszych tekstach z płyty lot dronowej kuli, która nagle wbija się w „głowę” słuchacza („Theme”), by przez kolejne trzy utwory („Tesla”, „Cold Dead”, „Fkn Dead”) lawirować po dość świeżo brzmiącej jazzowej narracji, kojarzącej się z elektrycznym jazzem ery „In A Silent Way” czy „Bitches Brew”. Szybkie „swingujące” werble (rewelacyjny Ronald Bruner Jr) rozbijają miejscami niemal metalowe pochody gitary Brendona Smalla (fikcyjny zespół Dethklok) i basu Thundercata oraz saksofonowe popisy Kamasi’ego Washingtona, a wszystko zalewa ogromna płachta charakterystycznych ciepłych, elektrycznych pianin Fender Rhodes. Ten początek albumu prowadzi płynnie do tematu właściwego, którym jest niewątpliwie genialna melodia z singlowego „Never Catch Me” z gościnnym udziałem Kendricka Lamara. Ten numer, który chyba każdy już słyszał (numer roku?!) jest kwintesencją niepodrabialnego stylu Flying Lotusa, gdzie eklektyczność rozpostarta jest nawet między gospel, a juke. Nienachalność tropów muzycznych jakie można tu znaleźć jest bezwzględnie unikatowa i dostępna dopiero przy analizie kolejnych ścieżek, jako całość zaś po prostu płynie i nie zawraca szczegółami naszej uwagi. „Never Catch Me” to po prostu piękny utwór, który wraz z piekielnie dobrym teledyskiem (reż. Hiro Murai), kapitalnymi chórkami i takim samym nawijaniem twórcy „Good Kid, M.A.A.D City” staje się jednym z ważniejszych peanów na cześć nieśmiertelności.

W kolejnym tracku „Dead Man’s Tetris” zaskakuje pojawienie się po raz pierwszy w twórczości Flying Lotusa jego rymującego alter ego czyli Captaina Murphy’ego, który w tekście odnosi się do wspomnianych już ważnych dla niego osób, które odeszły:

„Hold up, hold up
Mama what’s them words you said? (…)
Me and Dilla ’bout to blow some trees
Hold up, pass the Austin and the Freddie Mercury
Don’t need nobody, we bouncin’ on that Astral Plane”.

Warstwa muzyczna numeru przywołuje na myśl klasyczne 8-bitowe melodie z prostej komputerowej gry logicznej, a kapitanowi wtóruje jedną zwrotką sam Snoop Doog, który kończy swój rap wersami:

„I was live when I met you
Now this seems to upset you
This what the shit gon’ get you: Death”


Flying Lotus – „You’re Dead!”, promomix

„Coronus, the Terminator” to utwór wyjątkowy dla Stevena Ellisona, gdyż w nim po raz pierwszy przełamał się i zaśpiewał. Towarzyszą mu w tym chórki nieodzownej Niki Randy, a clap-bit jest wolno prowadzony przez basową linię melodyczną, która na zmianę wznosi się i opada. Jak w jednym z wywiadów wyjawił jej twórca jest to pieśń o końcu gatunku ludzkiego. Na półmetku albumu pojawia się „Siren Song”, w którym rytmika zwalnia jeszcze bardziej, a ciekawe „oddechowe” wokalizy prezentuje Angel Deradoorian (Dirty Projectors). Najbardziej elektronicznym epizodem na płycie jest „Ready err Not” – numer w stylistyce chip music odzwierciedlający tykanie zegara. „Moment of Hesitation” to przede wszystkim kolaboracja z Herbiem Hancockiem, uruchamiającym kosmiczne pady oraz migoczące electro-pianina. Po tym future-jazzowym momencie zstępujemy na 87 sekund w „szaleństwo” („Descent Into Madness”) wraz z czarodziejem gitary basowej Thundercatem, który w charakterystyczny dla siebie sposób prowadzi sylabizującą melodie zarówno basu jak i wokalu. Captain Murphy pojawia się na płycie jeszcze raz w nacechowanym mocno narkotyczno-onirycznym klimatem „The Boys Who Died in Their Sleep”. Piąty album 31-latka kończy wyraźnie inspirowany twórczością Jay Dee „The Protest” gdzie Laura Darlington oraz Kimbra mantrycznie śpiewają: „We will live on forever”…

Flying Lotus na nowych krążku nie wywraca niczego do góry nogami, jest on kontynuacją stylu z dwóch poprzednich longplay’ów Amerykanina. „Cosmogramma” wypada w tym zestawie najbardziej innowacyjnie. Sam autor podkreślał w wywiadach, że nie chciał się ścigać z albumem z 2010 roku, który zresztą uważa za swój najlepszy. Przyczepić można się do brzmienia „You’re Dead!”, bo mógłby ten krążek powalać miksem i produkcją, a co słusznie zauważył Krojc, nie powala. Ellison nagrał w zasadzie płytę jazzową i w tej kategorii materiał prezentuje się porywająco, a wyobraźnia jego twórcy imponuje. Jest to jednak przede wszystkim oryginalny muzyczny esej o ostateczności, która każdego z nas spotka, najpierw pośrednio, a finalnie najbardziej bezpośrednio jak tylko się da. Słuchając tego eseju można szybować myślami wokół idei śmierci i odrodzenia zaszczepianych w historii filozofii chociażby przez Sokratesa, Montaigne’a, Heideggera czy Sartra. Flying Lotus stworzył kolejną ważną płytę, która z pewnością zostanie zapisana na kartach muzyki.

Antoine de Saint-Exupéry powiedział, że „żyć możesz tylko dzięki temu, za co mógłbyś umrzeć” – Steven Ellison z pewnością mógłby umrzeć za muzykę.

06.10.2014 | Warp

www.flying-lotus.com
www.facebook.com/flyinglotus
www.twitter.com/flyinglotus







Jest nas ponad 16 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy

3 pytania – PillowTalk

PillowTalk to trio z San Francisco, które proponuje słoneczny house z soulowym zacięciem.