Wpisz i kliknij enter

Kiedy żołądki podchodzą do gardeł

Czego dowiedzieliśmy się o eksperymentalnej elektronice podczas zakończonego w minioną niedzielę Berlin Atonal Festivalu?

Odbiór tak głęboko wpisanego w kontekst kontrkultury lat 80. festiwalu jak Berlin Atonal w naturalny sposób koncentruje się na śledzeniu obecnych na nim post-punkowych tropów. Choć mogłoby się wydawać, że tegoroczny line-up był wypełniony głównie występami młodych i obiecujących twórców, kolejne dni imprezy potwierdziły, że twórczość wielu z nich wyrasta w prostej linii z muzycznej rebelii sprzed ponad trzech dekad.

11895219_999292263425509_2210044221772781606_o

Ostatniego dnia festiwalu zobaczyliśmy dwójkę wykonawców, którzy są dziś legendami tamtego czasu. Wszak Adi Newton zaczynał swa przygodę z elektroniką w Sheffield połowy lat 70. – i do dzisiaj z powodzeniem prowadzi swój zespół Clock DVA. Jego występ wieńczył festiwal w dobrym stylu. Ubrani na biało muzycy, stojąc za małymi klawiaturami, zaprezentowali nową wersję muzyki swego lidera – tym razem mocno osadzoną w kontekście electro i techno, skoncentrowaną na zimnych dźwiękach i abstrakcyjnych wizualizacjach. Nie popisał się natomiast Lustmord. Ta sama muzyka, te same wizualizacje, ewidentnie czuć było, że amerykańskiemu producentowi nie za bardzo się chce. Być może ci, którzy pierwszy raz widzieli jego show byli zadowoleni, reszta – po prostu ziewała z nudów.

Jakby tego było mało, organizatorzy Atonalu postanowili sięgnąć tym razem jeszcze głębiej do historii kontrkultury. Pomysł świetny – gorzej z rezultatem. W sobotni wieczór na scenie Kraftwerk Halle pojawiły się bowiem same legendy – Tony Conrad, muzyczny eksperymentator z kręgu Fluxusu oraz dwóch muzyków kraut-rockowej grupy Faust. Odtworzyli oni materiał z wydanej w 1973 roku płyty „Outside The Dream Syndicate”. Niestety – dronowe partie skrzypiec wsparte rockowym minimalizmem okazały się zbyt archaiczne. Cóż – hipisowska kontrkultura ma to do siebie, że wiele jej muzycznych artefaktów serwowanych po latach bez LSD, jest zupełnie niestrawnych.

Że muzykę z tamtych czasów można rewitalizować w porywający sposób, pokazał Alessandro Cortini. Ten utalentowany muzyk ze składu Nine Inch Nails przedstawił po raz pierwszy na żywo materiał ze swego krążka „Sonno”. Proste i melodyjne partie analogowych syntezatorów, wsparte jedynie od czasu od czasu subtelną rytmiką czy dubowymi efektami, odsłoniły przed widzami nieprzemijające piękno klasycznej kosmische musik. Co ciekawe – w dawnej dyspozytorni elektrowni ustawiono cały zestaw syntezatorów modularnych i przez kilka godzin można było słuchać jamowania na nich różnych muzyków z Sighą w roli głównej, bez trudu zaglądając im przez ramię i podziwiając niezwykłą plątaninę kabli i pokręteł.

11930845_998194680201934_5599119623375757682_o

Post-punkowy industrial zreanimowany przez współczesne techno jest nadal wielce atrakcyjną estetyką. Nic więc dziwnego, że na berlińskim festiwalu nie zabrakło jego najciekawszych reprezentantów. Ich trzon stanowili bez wątpienia producenci związani ze skandynawską wytwórnią Northern Electronics. To do nich należała noc z piątku na sobotę na dolnej scenie Kraftwerk Halle. I trzeba przyznać, iż Abdulla Rashim i jego koledzy nie zmarnowali okazji.

Tak naprawdę najciekawiej wypadł jednak projekt jednego z jego podopiecznych – Varga. Pod szyldem Ivory Towers zebrał się na głównej scenie festiwalu „kwiat” współczesnego noise’u i industrialu, serwując pełną podskórnego niepokoju i napięcia muzykę, balansującą między brzydotą a pięknem. Odbierało się ją wręcz fizycznie – szczególnie wtedy, gdy oglądając jak Puce Mary i Loke Rahbek wkładają sobie mikrofon głęboko do krtani, po czym wymiotują płynami fizjologicznymi na scenę, żołądki widzów chcąc nie chcąc podchodziły do gardeł.

Nie zwiódł również Samuel Kerridge, który tym razem zaprezentował audiowizualne show „Fatal Light Atrraction”. Podświetlony pulsującymi stroboskopami rzucającymi groteskowe cienie na wielkim ekranie, brytyjski producent zaserwował ekspresyjną muzykę łączącą gitarowe riffy, elektroniczne zgrzyty i przetworzone wokale. Co ciekawe – spora część setu była mocno rytmiczna, oscylując wokół zredukowanego electro typowego dla Raster Noton. Kerridge tak się zapamiętał w improwizowaniu, że organizatorzy musieli przerwać jego występ, gdyż zniecierpliwiony Lustmord irytował się przedłużaniem oczekiwania na swoją kolej.

Świetne show zaprezentował czerpiący garściami z psychoaktywnego noise’u Peder Mannerfeld. Mimo, że w jego dzikich orgiach syntezatorowych dźwięków zabrakło rytmu, muzyka miała podskórny puls, który pozwalał jej wywoływać hipnotyczne pląsy wśród widzów. Przeciwny wektor prowadził show Powella. Tutaj post-punkowe sample służyły do splecenia ekstatycznego rave’u, który swą kakofonią przeradzał się momentami w rozszalały noise.

11057505_998799543474781_3659550196120936614_o

Industrialnych tropów nie zabrakło w prezentacjach artystów ze sceny techno. Kapitalnie wypadł projekt Ugandan Methods, za który stoi Ancient Methods i Regis. Perkusyjna muzyka duetu jawi się niczym współczesna inkarnacja dawnych dokonań Test Department. A wraz z fragmentami słynnego filmu niemego „Męczeństwo Joanny d’Arc” nabrała wręcz metafizycznego tonu.

Nie widziany na scenie od piętnastu lat Mike Parker, udowodnił, że techno w swej minimalowej odsłonie nadal brzmi świetnie. Nic dziwnego, że właśnie jego występ zaszczycił swą rzadką obecnością na backstage’u Dimitri Hegemmann – i po raz drugi pojawił się tylko, aby zobaczyć swych starych znajomych z Clock DVA. Dobrą kondycję gatunku potwierdził również projekt Post Scriptum w Tresorze. Co ciekawe – okazało się, że pod szyldem tym ukrywa się… dobrze znany producent z Polski!

Dobrym posunięciem okazało się zaproszenie na finał sobotniego wieczoru Sheda. Jego energetyczny i melodyjny set odwołujący się do klasyki UK hard core’a porwał wszystkich do wspólnego tańca. Mimo odejścia niemieckiego producenta od swych korzeni, nad jego muzyką nadal unosi się duch surowego techno, tym razem jednak przywołujący atmosferę rozpasanych imprez w stylu rave z początku lat 90.

Brytyjską muzykę spod znaku IDM reprezentowały dwa projekty, w skład których wchodzą muzycy z zupełnie innych pokoleń. Dawno niesłyszany Bitstream, który niegdyś nagrywał dla Modern Love, nie stracił wigoru – i trzepnął solidne połączenie electro z techno w IDM-owym sosie. Nową falę gatunku reprezentował godnie Lakker. Szkoda tylko, że Irlandczycy musieli zagrać materiał ze znakomitej „Tundry” na małej scenie – i to tuż nad samym ranem.

Dużo rytmów electro było podczas koncertu duetu Ivan Pavlov – Tina Frank. Wbrew temu, co można by się spodziewać po niestrudzonym eksperymentatorze z Mego i Raster Noton, jego występ ilustrowany cyfrowymi wizualizacjami punkowo nastroszonej koleżanki był wyjątkowo przystępny. W dobrym tego słowa znaczeniu.

11891464_998799056808163_868721994226899425_o

Najbardziej rozczarowujące efekty dała konfrontacja elektronicznych artystów z estetyką dark ambient. Lustmord odtworzył swe dobrze znane nagrania – i widać było, że nie martwi go stagnacja gatunku. Jedyną innowacją jaką wprowadził był jasny ubiór – a przecież wiemy, że do tej pory zawsze pokazywał się na czarno.

Christina Nemec działająca jako Chra nie dorównała sceniczną prezentacją poziomowi swego nowego albumu wydanego przez Mego – „Empty Airport”. Pieszczoszek zachodniej krytyki z Nowej Zelandii – Fis – przedstawił niezborny materiał, który nie mówił nic o tym, dlaczego jego płyta „The Blue Quicksand Is Going Now” zbiera tak entuzjastyczne recenzje. Nie inaczej było z reprezentantami Japonii – ani Ryo Murakami, ani Ena nie wyszli poza dźwiękowe klisze typowe dla mrocznej odmiany ambientu.

Honor gatunku uratował duet Paul Jebanasam & Tarik Barri. Przedstawili oni „Continuum” – czyli sugestywne połączenie mocnych i łagodnych dźwięków o ambientowej i noise’owej proweniencji, które układały się w logicznie przemyślaną całość, tworzącą wciągającą historię o czytelnej narracji. Swoje zrobił też Ben Frost – bo jego „Aurora” w wersji uzupełnionej nowatorskimi światłami i rozedrganymi wizualizacjami zyskała tylko na monumentalnym pięknie. Dobrze wypadła też ilustracyjna elektronika Maxa Loderbauera i Jacka Sienkiewicza – ponieważ śmiało oddalała się od ambientowych schematów w stronę improwizowanej kosmische musik.

Punktem kulminacyjnym wielu festiwali są dziś występy artystów łączących elektronikę z „żywymi” brzmieniami. Na berlińskiej imprezie zobaczyliśmy dwa takie premierowe widowiska. Najpierw zaprezentował się Kangding Ray z Barrym Burnsem z Mogwai oraz zaproszonymi gośćmi w projekcie „Suums”. I była to świetna rzecz: perfekcyjnie łącząca rytmiczną elektronikę z soundtrackowymi partiami akustycznych instrumentów. Z kolei Shackleton w swym ambitnym „Powerplant” poległ pod ciężarem transowych bębnów. Potężne salwy trzech zestawów perkusyjnych przytłoczyły całkowicie resztę muzyki, wywiedzioną z izolacjonistycznego ambientu i klasycznej minimalistyki.

11952856_999292056758863_8865377427650915694_o

Podsumowując: szeroka panorama eksperymentalnej elektroniki zaprezentowana na Berlin Atonal Festivalu wskazuje, że w najlepszej formie są jej najbardziej ekstremalne odmiany: zarówno niepokojący noise i transgresyjny industrial, jak również mocne techno. Sięgnięcie po post-punkowe taktyki sprzed ponad trzech dekad okazało się wielce sensownym ruchem – i obrodziło mnogością porywającej, choć niełatwej muzyki. Powracanie w dalszą przeszłość jest już bardziej ryzykowne, choć potrafi czasem również przynieść ciekawe rezultaty. Cóż – przecież nic tak nie służy awangardowej muzyce jak szok, sprzeciw i prowokacja.

Fot. archiwum organizatorów







Jest nas ponad 16 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
5 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
jędrek
jędrek
9 lat temu

nie byłem tam a jednak byłem 🙂 dzięki paweł za relacje !!!!!

jędrek
jędrek
9 lat temu
Reply to  Paweł Gzyl

z chęcią !!!! jak najbardziej !!!

Woyak
Woyak
9 lat temu

Super relacja, ogrom wiedzy.

Polecamy