Wpisz i kliknij enter

To były wspaniałe czasy

Dino Sabatini opowiada o swej fascynacji trip-hopem, która doprowadziła go do nagrania nowego albumu – „Omonimo”.

– Grałeś na gitarze, kiedy byłeś młody. Dlaczego porzuciłeś folk i rocka, aby tworzyć elektronikę?

– Kiedy kupiłem pierwszego samplera, zrozumiałem jakie są różnice w możliwościach tworzenia muzyki na tych instrumentach. Okazało się, że kiedy mam komputer, wcale nie potrzebuję całego zespołu, ale wszystkie możliwości kreacji spoczywają tylko w moich własnych rękach. Oczywiście nadal używam gitary, ale myślenie o niej w kategoriach „instrumentu” jest ograniczające, bo przecież mogę wykorzystać setki „instrumentów”. Ale pewnie i tak nagram kiedyś płytę tylko z użyciem gitary. (śmiech)

– Większość włoskich producentów tworzy mroczną i ciężką muzykę. Czy to wynika z sytuacji społecznej lub politycznej Waszego kraju?

– Jeśli wynikałoby to z sytuacji politycznej, wszyscy młodzi Włosi wykonywaliby nie techno, a tarantelę. To popularna muzyka ludowa z rejonu Neapolu. Myślę, że bardziej chodzi o kwestie kulturowe. We włoskiej tradycji zawsze leżało głęboko łączenie sztuki z problemami społecznymi. A te jak wiadomo nie są proste – stąd pewnie ten mroczny i ciężki nastrój.

– Masz na swoim koncie współpracę z wieloma producentami. Czasem te kooperacje trwają długo, a kiedy indziej są jednorazowe. Od czego to zależy?

– Najlepiej jest wtedy, kiedy z drugim artystą łączą mnie nie tylko kwestie muzyczne i praca we wspólnym studiu. Takie głębsze porozumienie osiągnąłem tylko z dwoma kolegami – Donato Dozzym i Gianluką Melonim.

– Często odwołujesz się w swej twórczości do greckiej mitologii. Co Cię w niej pociąga?

– To są opowieści pełne pasji. Najczęściej dotyczą one długich podróży, podczas których jest miejsce na miłość i walkę. A ja tak samo postrzegam muzykę.

– Twój debiutancki album „Shaman’s Path” był z kolei zainspirowany pogańskim szamanizmem. Postrzegasz współczesne imprezy klubowe jako współczesną inkarnację tamtych dawnych rytuałów?

– Do pewnego stopnia. Powinniśmy jednak być ostrożni – i nie pomieszać zasad szamańskiego rytuału z naszą potrzebą ucieczki od rzeczywistych problemów.

– Twój nowy album jest w kontekście Twoich wcześniejszych dokonań zaskakującym zwrotem w stronę tradycji zachodniej muzyki klasycznej. Co go spowodowało?

– Tym razem chciałem nagrać płytę, na której udałoby mi się umieścić elementy wszystkich moich fascynacji muzycznych. Stąd tym razem więcej w tych nagraniach klasycznie pojmowanej harmonii. Trudno mówić o tym wymiarze kompozycji, kiedy składa się ona głównie z hałasu. Dlatego teraz starałem się tego uniknąć, nasycając w zamian dźwięki z płyty niewielką dozą romantyzmu.

– Z drugiej strony nie brak tu wpływów „czarnej” muzyki – jazzu i dubu. Dlaczego postawiłeś na taki kontrast?

– Celowo: aby zrównoważyć „czarnymi” brzmieniami dźwięki wywiedzione z muzyki klasycznej. Dub był częścią mojego muzycznego dojrzewania, dlatego nie mogłem go pominąć. A wpływy jazzu pojawiły się ze względu na zaproszenie do dwóch nagrań cenionego włoskiego pianisty z tego kręgu – Antonello Salisa.

– Muzyka z „Omonimo” jest pełna głębokich emocji. Nie potrafiłbyś ich oddać za pomocą rytmów i brzmień rodem z hipnotycznego techno?

– Był czas, kiedy tworzyłem tylko hipnotyczne techno. Teraz wielu innych producentów poszło tym tropem, realizując nagrania w rytmie nie wolniejszym niż 135 bpm. Nie mówię, że jest w tym coś złego, ale z czasem zrozumiałem, że trudno w tym stylu oddać jakieś głębsze emocje. Potrzebowałem czegoś więcej niż tylko prostych uderzeń automatu perkusyjnego. Dlatego zdecydowałem się zwrócić bardziej w stronę korzeni elektroniki do słuchania. Stąd ten album – i cała seria wydawnicza, którą otwiera.

– No właśnie: tak naprawdę „Omonimo” zawiera… trip-hop. Wychowałeś się na nagraniach Massive Attack i Portishead?

– Tak. To był najwspanialszy okres mojego życia pod muzycznym względem. Pamiętam do dziś jak usłyszałem po raz pierwszy „Protection” Massive Attack. Do dziś wykorzystuję to nagranie jako test sound systemu, bo nadal ten utwór brzmi perfekcyjnie. Zresztą cały tamten album Massive Attack był znakomity, no, może poza ostatnim utworem, coverem „Light My Fire”. Dlatego uważam go za swoją płytę wszechczasów. Potem oczywiście był wspaniały „Dummy” Portishead, który doprowadził mnie niespodziewanie do „Maxinquaye” Tricky’ego. W końcu rozlała się cała fala trip-hopu: Howie B, Morcheeba, Kruder & Dorfmeister, DJ Krush, włoski zespół Almamegretta, no i cała seria „DJ Kicks”. To były wspaniałe czasy.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Polecamy