Wpisz i kliknij enter

Bayonne vs Kevin Morby

Dwa oblicza Teksasu, które trzeba poznać!  

Cover

Bayonne – „Primitives” (25.03.2016 | Mom + Pop)

Na pierwszy ogień leci Roger Sellers ukrywający się za nazwą Bayonne (proszę nie mylić z niemieckim projektem Olafa Bendera – Byetone). Ten wszechstronnie utalentowany muzyk i wokalista z Austin jest samoukiem, choć lokalna prasa od samego początku wrzuciła go do wora z napisem „DJ”. Może dlatego, że zdarzało mu się grywać nocami w różnych miejscowych klubach. Ci dziennikarze jednak zapomnieli o dwóch ważnych aspektach, iż przeciętny DJ nie używa zestawu perkusyjnego i własnego głosu, z czego korzysta Sellers wychodząc na scenę. Nawet Amerykanin wydrukował swego rodzaju ulotki, gdzie wyraźnie było napisane: Roger Sellers nie jest didżejem!

Na początku artysta wydawał muzykę pod swoim nazwiskiem. Do tej pory opublikował trzy solowe albumy. Ostatni „Primitives” pochodzi z 2014 roku. Co ciekawe, teraz ten sam materiał został wznowiony nakładem innej wytwórni, czyli Mom + Pop, i pod szyldem Bayonne. Wtedy jego płyta raczej przeszła niezauważona, teraz może będzie inaczej, bo nagrania są warte uwagi.

Z pewnością kompozycje Bayonne’a nie są prymitywne, wręcz przeciwnie – to skomplikowane pod względem formy, brzmienia, wykonania oraz bardzo dobrze zaśpiewane piosenki. Jego wokal momentami może kojarzyć się z głosem Noah Lennoxa (Panda Bear), lecz warstwa perkusyjna przywodzi na myśl Steve’a Reicha („Spectrolite”, „Marim”, „Waves”) i Owena Palletta. Chyba miłość Sellersa do rytmu/perkusji zrodziła się w nim od dziecka, bo jak sam przyznaje, gdy miał niespełna dwa lata to oglądał w kółko koncert „Unplugged” Erica Claptona, a później uderzał w puszki po farbie i naśladował dźwięki, jakie usłyszał podczas tego koncertu. Dzisiaj z pewnością elektroniczna muzyka Bayonne’a dużo zyskuje dzięki wykorzystaniu zarówno perkusji, jak i fortepianu („Waves”) czy gitary. Swoje utwory uzupełnia także o field recording („Intro”, „Sincere”).

„Primitives” nie jest najważniejszą płytą tego roku, ale nie ulega wątpliwości, że warto mieć na oku twórczość Bayonne’a i śledzić jego poczynania.

 

Strona Bayonne »
Profil na Facebooku »
Strona Mom + Pop »
Profil na Facebooku »

Kevin Morby cover

Kevin Morby – „Singing Saw” (15.04.2016 | Dead Oceans)

Zacznę od kilku refleksji na temat niedawno opublikowanych wydawnictw. Po pierwsze, przyniosły mi duże rozczarowanie płyty Damiena Jurado – „Visions of Us on the Land” i Andrew Birda – „Are You Serious”. Po drugie, o wiele lepieni niż ci dwaj panowie zaprezentował się w tym roku Bonnie „Prince” Billy na albumie „Pond Scum”. A po trzecie, bohater drugiej części tego wpisu – Kevin Morby – rozbił w pył swoich starszych kolegów po fachu.

Zatem czym prędzej przenosimy się do północno-zachodniej części Teksasu, a mianowicie do miasta Lubbock skąd pochodzi Kevin Morby – wokalista, gitarzysta i kompozytor. Dawniej był związany z formacją Woods i The Babies. Ale od 2013 roku postanowił zająć się solową karierą i wydawać muzykę pod swoim imieniem i nazwiskiem. Nie jest też tak, że wcześniej nie interesowałem się poczynaniami tego 28-latka, bowiem zawsze sprawdzałem jego solowe nagrania, ale naprawdę bywało z nimi różnie. Tegoroczny krążek „Singing Saw” jest wyjątkowy pod wieloma względami!

Doskonale wprowadza nas w melancholijny świat muzyki Morby’ego utwór „Cut Me Down”, a tuż po nim jedna z najlepszych piosenek tego roku – „I Have Been To The Mountain”. Bartek Chaciński opisując „Singing Saw” zauważył, że muzyka Kevina wyrasta z inspiracji dokonaniami Leonarda Cohena, Boba Dylana czy Lou Reeda. W tym zestawieniu najmniej mi pasuje Cohen. Jak dla mnie sposób akcentowania i barwa głosu Morby’ego w wielu momentach przypomina bardziej Morrisseya (The Smiths) – choćby we wspomnianym „I Have Been To The Mountain”, „Drunk And On A Star” czy w przepięknym „Singing Saw”.

Ale w tym miejscu urwałbym nić wiążącą Amerykanina z echami brytyjskiej sceny, gdyż nagrania Morby’ego to już zupełnie inne rejony; avant-folk, indie-rock, brudny western, psychodelia, elementy muzyki filmowej i współczesnej (np. partie fortepianu w „Singing Saw”) oraz oldschoolowe chórki z lat 60. i 70., które pojawiały się m.in. w dwóch pięknych balladach „Black Flowers” i „Waters”. W „Drunk And On A Star” miałem delikatne skojarzenia ze spokojnym obliczem The Flaming Lips, lecz w „Dorothy” zapachniało już klimatem Nowego Jorku – jak słusznie dostrzegł Chaciński – szczególnie Reedem i The Velvet Underground. „Ferris Wheel” ma w sobie dylanowską nutę, a z kolei utwór „Destroyer” jest bliższy Johna Granta. Należy dodać, że Morby’ego wspiera wielu znakomitych muzyków, m.in. multiinstrumentalista Sam Cohen (Apollo Sunshine, Yellowbirds).

W kontekście Teksasu pozwolę sobie przypomnieć zeszłoroczny i do tego fantastyczny album Abrama Shooka – „Landscape Dream” (nasza recenzja), który znalazł się w moim podsumowaniu roku 2015. Ciężko to pojąć, gdzie w czasach wielu letnich festiwali zapraszających tego typu artystów, jak i osób piszących o takiej muzyce, choć z tym jest raczej gorzej, ale w Polsce płyta Teksańczyka Shooka została kompletnie pominięta. Mam nadzieję, że podobny los nie spotka Kevina Morby’ego!

 

Strona Kevina Morby’ego »
Profil na Facebooku »
Strona Dead Oceans »
Profil na Facebooku »

 

 







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy