Wpisz i kliknij enter

Radiohead – OK Computer

Grabarze starej epoki i fundatorzy nowej.

Proza Zygmunta Haupta uderza swoim pięknem. To tylko styl języka, ktoś mógłby powiedzieć, ale w większości swoich tekstów zadaje pytanie: co po nas zostanie? Czy będą to rzeczy materialne, czy twórczość, a może zapach lub czyjeś wspomnienia? To właśnie postaram się ustalić na chwilę przed trzecim koncertem w Polsce. Za co zapamiętamy obchodzącą w tym roku 20-lecie płytę „OK Computer”?

Airbag – za opowieść.

Historia będąca inspiracją dla tego utworu miała zdarzyć się podczas podróży samochodem w 1987 r. Pierwsza poduszka powietrzna w samochodzie została zamontowana w 1981 roku. Tak oto postęp technologiczny przełożył się, nie po raz ostatni, na dziedzinę muzyki. „Airbag” zaczyna charakterystyczny riff gitary Jonny’ego Greenwooda. Od pierwszych taktów unikatowy dźwięk i nowatorskie brzmienie dają o sobie znać. Radiohead poukrywali tu sporo tropów. Ten najłatwiejszy to perkusja. Pocięta, zapętlona i przepuszczona przez elektroniczne efekty. Tak jak na płycie DJ Shadowa.

Owszem, tak dobrze osłuchani byli ci Brytyjczycy, nim przystąpili do nagrywania „OK Computer”. Zamknięci w willi należącej do Jane Seymour postanowili połamać ramy rockowej płyty, przy jednoczesnym ustanowieniu nowych zasad zarówno kompozycji, jak i gatunku muzycznego. I tu już dochodzi do paradoksu, który będzie nam towarzyszył do końca płyty, ale też w roku 2000 oraz 2001. Otóż zespół i producent jak dzieci lub Beatlesi podczas prac nad „Sierżantem Pieprzem”, cieszą się z nowych możliwości, a wokalista zajmuje się neurotyczną stroną. To się aż prosi o jakiś zgrabny tytuł.

Paranoid Android – za ducha czasów.

„Paranoid Android” lepszego tytułu nie potrzebuje. Czas przełomu, rozpędzający się konsumpcjonizm, a Yorke zaczyna: „Please, could you stop the noise? / I’m trying to get some rest”. Reszta jest historią. Legenda głosi, że zespół miał trzy, cztery utwory, których nijak nie mógł skończyć. Przypomniała im się idea z Beatlesowskiego albumu „Abbey Road”, czyli po prostu puścić je samopas, bez przerw. Postanowili je jednak inaczej pospawać. Powstała epokowa piosenka, hymn niemalże. W czterech częściach znalazło się nawet miejsce dla długiej solówki Greenwooda.

Ten koniec drugiej części, gitarowy jazgot i momentalne spowolnienie. Chóralne wokale, barokowy klimat, a przecież na początku utworu syntetycznym głosem ktoś mówi („I may be paranoid, but not an android”). Zmiany tempa, stylistyki i tematyki powodują zawirowanie. Jeśli ktoś do tej pory pisał takie „Stairway To Heaven” albo „Bohemian Rapsody” – to, kurde, trzymał się raz obranego pomysłu. A Radiohead nie.

Tym samym duża dawka intuicji i inteligencji nie zawiodła ich. Na końcu pojawia się deszcz i dreszcz. Są też elementy przemocy, tej prostej, fizycznej jak kopanie. Niebywałe dokonanie muzyczne. Jednocześnie śmiertelny cios w serce muzyki rockowej. Nigdy więcej już tak nie zagrają. Celowo.

Subterranean Homesick Alien – za wyalienowanie.

Tytuł silnie nawiązuje do Boba Dylana. Pianino elektryczne do Milesa Davisa. Najrzadziej przywoływany utwór z tej płyty. To wina konkurencji oczywiście.

Niemniej zatrzymajmy się tu przez moment. Oniryczny klimat, rozmyte plany muzyczne i powłóczysty głos. Spójrzmy ilu naśladowców się wyhodowało na tej stylistyce. Coldplay na ten przykład. Bohater odczuwa chęć odizolowania, ucieczki z tej planety, gdzie ludzie patrzą tylko na swoje stopy. Wyzwoleniem ma być porwanie przez kosmitów.

Exit Music (For a Film) – za tę piosenkę.

Zleceniodawcą był Baz Luhrmann, który pracował nad swoją adaptacją „Romea i Julii”. Gwiazdorska obsada i kawał muzycznych pyszności, czyli Shakespeare w czasach MTV. Yorke wspomina, że jak zobaczyli scenę, kiedy Claire Danes trzyma pistolet, od razu chcieli zrobić ten utwór. Narastające crescendo doprowadzić może co większych wrażliwców do uronienia łzy. Silny kontekst sztuki sławnego Stratfordczyka wyczuwalny jest w warstwie tekstowej. Od strony muzycznej nastrój buduje melotron oraz elektronicznie zmodyfikowany chór.

Wejście na niespotykany dotąd pułap emocji zaczyna się od pojawienia perkusji. Yorke wpada w trans, którym będzie nas raczył obficie w przyszłości. Dodam, że tu z pomocą przyszedł Nigel Godrich, eksponując jego głos do maksimum. W ten sposób wokalista staje się niezamierzonym bohaterem rockowego świata. Tylko ten świat jeszcze nie wie, że to łabędzi śpiew. W tym utworze mariaż Radiohead z elektroniką wydaje się być oczywisty. Przyszłość właśnie nadeszła. Po latach Collin Greenwood dodał, że zespół silnie wtedy inspirował się dokonaniami Portishead.

Let Down – za wątpiącego herosa.

Ten kawałek to efekt naturalnego rozwoju grupy. Dobrze słychać tu styl znany z „The Bends”. Piękna melodia, zgrabna kompozycja i dość czyste brzmienie. Nagrania dokonano o trzeciej nad ranem w sali balowej. Nieco senny klimat da się wyczuć, ale oczywiście cwani Brytole poukrywali tu sporo nowatorskich rozwiązań i dawnych koncepcji. Wielowarstwowe arpeggia – zarówno na gitarze, jak i klawiszach – niosą drugą część utworu.

Warto wsłuchać się szczególnie w grę gitary, gdzie Jonny Greenwood celowo gra w innym tempie niż reszta zespołu. Zespół skorzystał też z klasycznej „ściany dźwięku” Phila Spectora. Równie ciekawie wygląda analiza tekstu. Jak na nowo mianowanego boga muzyki rockowej bardzo dużo tu zwątpienia i sceptycyzmu.

Pogrążanie się w odmętach własnych niedoskonałości może prowadzić do wniosku, że wszystkie twoje wzniosłe marzenia są histeryczne i bezużyteczne. Na takie dictum czekała spora rzesza nowej generacji. W tym niżej podpisany.

Karma Police – za świeżość.

Ilekroć słuchałbym tego utworu, to zawsze brzmi on dobrze. Ba, wręcz rewelacyjnie. Po 20 latach słucham ze zdumieniem bo dźwięki te wydają się jakby nagrane tydzień temu. Nieprawdopodobnie dobry utwór. Jeden z najpopularniejszych w dyskografii zespołu. Do tego umieszczony w miejscu na płycie, gdzie w większości przypadków zdarza się ziewać. Każdy wyrobił sobie odrębne zdanie na jego temat.

Mnogość interpretacji co do tekstu potwierdzić można wpisując zapytanie do popularnej wyszukiwarki internetowej. Ciągły brak satysfakcji z osiąganych rezultatów (początki turbokapitalizmu). Przyciśnięci do gleby przez swoich zwierzchników. Wokół tylko spotęgowany hałas, który rozdrażnia. Każdy liczy na siebie, no więc karma cię dopadanie. I to niby w zamiarze miał być żart. No to dostaliśmy to, na co zasłużyliśmy.

A, i spróbujcie sami odpowiedzieć sobie do czego odnosi się fragment „Arrest this girl, her Hitler hairdo is making me feel ill”. Utwór przeobraża się w połowie. Pianino i akustyczna gitara tracą rolę wiodącą na rzecz analogowego syntezatora i przeobrażonego głosu wokalisty. Osobną i niebagatelną rzeczą jest zjawiskowy teledysk w reżyserii Jonathana Glazera. Majstersztyk.

Fitter Happier oraz Electioneering – za przewrotność.

Po co głowić się nad znaczeniami tekstów. Lepiej podać wszystko na tacy. Ponoć zmęczeni ciężką nocą członkowie zespołu wrócili do studia i przy użyciu syntezatora głosu systemu Macintosh wylali z siebie całe credo. Niewłaściwie potraktowany „Fitter Happier” mógłby zaprowadzić nas do jakiejś dystopii. Wyprani z uczuć, ale dobrze odżywieni i wyćwiczeni, zamienilibyśmy się w świnie w klatkach karmione antybiotykami.

Jakby tak dłużej posiedzieć nad tym tekstem, to właściwie staje się proroczy jako zapowiedź ery internetu i ton porad dla człowieka. Tu wtłaczane do ucha z pomocą nienaturalnego głosu, dziś opakowane w błyszczący papier i retuszowane zdjęcia. Z drugiej strony coraz ważniejsza stawała się ekonomia. Yorke pod wpływem tekstów Noah Chomsky’ego pisze mocno polityczny tekst w „Electioneering”. A skoro ma być buńczucznie, to i ścieżka dźwiękowa musi spełniać to kryterium. Zespół nagrał najostrzejszy kawałek. Echa tego utworu powrócą jeszcze w „Bodysnatchers” z „In Rainbows”. Chodzi o pierwotną siłę muzyki rockowej. Sekcja rytmiczna brzmi tu niczym dobrze naoliwiona maszyna. Tu dała o sobie znać przewrotność grupy.

Tak dobre rockowe granie pojawi się dopiero wraz z nadejściem The White Stripes, a oni sami już nie powrócą do takiej stylistyki. Zrobią identycznie w przypadku „Life in a Glasshouse” z „Amnesiaca” czyli wejściem na terytorium jazzu. Zadziałała tu zasada Davida Bowiego – pokazać, że się jest w tym dobrym/najlepszym, a potem nie robić tego więcej. Ekstatyczne reakcje na ten utwór przyćmiły to, że Radiohead muzykę rockową zaczął składać do grobu.

Climbing up the Walls – za nieustanny rozwój.

Na dzisiejszym etapie słuchania „OK Computer”, 9. w kolejności utwór na płycie stał się moim ulubionym. To zapewne efekt mojego muzycznego dojrzewania, którego to cezura łączy się wprost z dokonaniami Radiohead. Bo dziś w „Climbing Up the Walls” słyszę fascynację elektroniką, ale elektroniką nie tylko syntetyczną, a stanowiącą nieodzowny dodatek do dzisiejszego pojmowania i komponowania muzyki. Tak jakby nie było już odwrotu.

Radiohead poszli o kroczek dalej niż Bowie na wydanym w tym samym roku „Earthling”. Za sprawą Jonny’ego Greenwooda wpletli tu smyczkowe momenty wynikające z fascynacji muzyką Krzysztofa Pendereckiego. Ambientowe plany muzyczne też tu są. I ten fenomenalnie zniekształcony dźwięk perkusji. To również pierwszy utwór grupy, w którym wręcz nieprzytomnie uzależniłem się od Phila Selwaya. Całość przyprawia o dreszcze.

Finałowy chaos i wrzask jaki następuje miał zmyć nasze dobre samopoczucie. Ekstremum nastroju podkreśla tekst o byciu pod ciągłą inwigilacją. Strach zamienia się w paranoję, a własny dom w więzienie. Wszystko na wierzchu, nic się nie ukryje, nawet po zgaszeniu świateł. Psychopata może czaić się na zewnątrz lub wewnątrz nas samych. Niejednoznaczność tekstu prowadzi do konfuzji. Dzisiejszy świat dorzuca jeszcze jedną perspektywę.

Biorąc pod uwagę realia świata internetowego oraz tzw. social media, gdzie wszystko jest na pokaz, a o prywatność nikt się nie troszczy, to utwór „Climbing up the Walls” wydaje się być bardzo proroczym odnośnie stanu mentalnego społeczeństwa. Takie odczucia możemy zaobserwować też w przypadku co przytomniejszych odbiorców serialu „Black Mirror”.

No Surprises – za hit.

Starali się odtworzyć nastrój „What a Wonderful World” Louisa Armstronga. Chyba nie do końca się udało. Nagrany za pierwszym podejściem w pierwszym dniu nagrywania „OK Computer”. Dziecięcy dźwięk gitary bałamuci od pierwszego akordu. Sąsiaduje ze skowytem i chaosem utworu poprzedniego, co tylko przypomina o przewrotności zespołu, ale również o tym, że ten album został bardzo dokładnie przemyślany i poukładany.

Od „No Surprises” zaczyna się etap zamknięcia płyty. Etap, który sprawił, że Radiohead zdobyli masową rozpoznawalność oraz nową publiczność. Ten prosty i dość ckliwy utwór to jedna z tych złotych chwil w dziejach muzyki. Triumf zasady prostoty środków. Tylko że to zwodnicze myślenie. Bo już w drugim wersie pojawia się: „A job that slowly kills you”, a więc mamy do czynienia ze zmęczonym, nieszczęśliwym i statystycznym Kowalskim. Słowa wyśpiewywane z taką intensywnością pogłębia efekt dźwiękowy będący owocem pracy Godricha i Yorke’a.

Zresztą w dalszej dyskografii zespołu efekt „Yorke’a” będzie ich znakiem rozpoznawczym, czasem nadużywanym. Często uważa się, że to piosenka o samobójstwie. Z pewnością zawarta jest tu gorycz. Chęć życia w spokoju, bez cierpienia, zmartwień i bez możliwości zatrucia tlenkiem węgla. Tylko czy się da?

Lucky – za niezmywalne piękno.

Stworzona z myślą o charytatywnym projekcie Briana Eno, który po jej usłyszeniu miał rzec, że to była najpiękniejsza piosenką jaką słyszał od dłuższego czasu. Trudno odmówić mu racji. Nagrana w 1995 roku i wydana na składance „The Help Album”. Oparta jest głównie na sile gitary elektrycznej.

Piękne, przestrzenne brzmienie buduje nastrój. Rozwibrowany dźwięk panoszący się w całej piosence. Wolne tempo sekcji rytmicznej. Na przedzie Yorke ze swoimi komunikacyjnymi paranojami. Aczkolwiek oryginalnie ten kawałek miał odnosić się do wojny w Bośni. Jego charakter miał być czysto pacyfistyczny, ale końcowa wersja daje szersze spektrum interpretacyjne.

Przeżycie katastrofy samolotowej musi być wstrząsem dla ducha. Coś takiego stara nam się zaserwować zespół. Dając do myślenia o przewartościowaniu naszych priorytetów. Niestety kim jest Sarah i co łączy ją z wokalistą – nie odkryję. Co więcej, w ogóle mnie to nie obchodzi.

The Tourist – za koniec.

Nie spieszcie się, ludzie! To przesłanie na koniec płyty. Spokojny i wyważony utwór skomponowany przez Jonny’ego Greenwooda znów wyprzedził swój czas. Jeśli już wtedy dojmujący był brak spokoju i oddechu, to czego trzeba dziś, kiedy rzeczywistość weszła na poziom 2.0 i galopować nie przestaje.

W tej piosence wszystko ma swój czas i miejsce. Nie musi się dziać. Nie musi być cool. Ma być spokojnie, bo życie to nie nieustanna gonitwa, że nawet pies nie jest w stanie rozpoznać swojego właściciela, a dzieci widuje się na zdjęciach. Przyjmuję „The Tourist” jako receptę na to wszystko, o czym zespół opowiedział w trackie całej płyty. Cały ten współczesny rozgardiasz doprowadzić może łatwo do obłędu i niepotrzebnej dawki stresu.

Zwrócę uwagę, że nikt tu nikomu nowej religii nie proponuje. Nie proponuje też jakiś specyfików lub ekstraktu z dobrych chęci. Zwykłe zachowanie spokoju. Może i to typowo brytyjskie zachowanie, choć w epoce Brexitu już tak powiedzieć nie sposób, ale ja to kupuję. Kupuję też to dlatego, że za trzy lata wszystko będzie na właściwym miejscu.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy