Wpisz i kliknij enter

Wschód Kultury – Inne Brzmienia Lublin 2017 – relacja

Afryka zawładnęła Wschodem Polski!

Nie ukrywam, że w tym roku jechałem do Lublina, żeby szczególnie zobaczyć artystów z Czarnego Lądu, ale poza tym w bardzo bogatym line-upie Innych Brzmień było też dużo innych wyjątkowych zespołów. Tegoroczna edycja upłynęła spod znaku belgijskiej i kultowej oficyny Crammed Discs, o której wydawnictwach regularnie piszę na Nowej Muzyce. Po pierwsze, organizatorzy zaprosili kilka formacji związanych z tą wytwórnią. Po drugie, można było uczestniczyć w rozmowie z Markiem Hollanderem (szef labelu, Aksak Maboul), który wieczorem tego samego dnia (6 lipca) wystąpił z Véronique Vincent w festiwalowym namiocie. Po trzecie, była też przygotowana wystawa poświęcona Crammed Discs. Bardzo żałuję, że nie mogłem być już wtedy w Lublinie. Mało tego, ponieważ na tej samej scenie pojawił się kapitalny band z Francji Aquaserge i na sam koniec Skip&Die z RPA. Ci pierwsi w tym roku wydali jedną z najlepszych płyt 2017 (to ich debiut skądinąd), pt. „Laisse ça être”. Wiem, że wszystkie trze składy dały niesamowite koncerty.

fot. Jakub Bodys, Aquaserge

fot. Krzysztof Mazur, Veronique Vincent

fot. Jakub Bodys, Marc Hollander (Aksak Maboul)

fot. Jakub Bodys, Skip&Die

fot. Krzysztof Mazur

fot. Krzysztof Mazur

Dla mnie festiwal rozpoczął się 7 lipca od kilku numerów w namiocie w wykonaniu gruzińskiego duetu Mebo Renard. Wpadłem, a chłopaki właśnie grali cover jednego ze szlagierów Radiohead. Ich songwriterskie utwory (gitara, perkusja, głos) całkiem dobrze umilały oczekiwanie na kongijskich mistrzów „Congotronics”, czyli Kasai Allstars feat. Basokin. Wyszli na dużą scenę na Błoniach (znajduje się nieopodal Zamku) tuż po godzinie dziewiętnastej, w nieco okrojonym składzie, bodaj ośmioosobowym, w eleganckich garniturkach panowie, a dwie panie (wokalistki, tancerki) ubrane z kolei w tradycyjne stroje. Niedawno Kasai Allstars opublikowali podwójne wydawnictwo „Around Félicité” z udziałem Orkiestry Symfonicznej Kinszasy. Można było usłyszeć w Lublinie fragmenty z tego albumu, choć więcej zagrali z genialnej „Beware the Fetish”. Od pierwszych sekund porwał mnie ich trans na gitarę (świetne partie!), tradycyjne bębny, bas, przesterowane likembe, uderzenia metalowym patyczkiem w szklaną butelkę po miejscowym piwie i przede wszystkim współbrzmienia niesamowitych głosów. Każdy z wokalistów zespołu miał swoją solówkę jeśli chodzi o taniec. Specyficzne kręcenie biodrami (zwłaszcza kobiet) i równie zjawiskowy ruch brzuchem są nieodłącznym elementem wizerunku scenicznego Kasai Allstars. Wyszli na jeden bis, ale nie grali, żeby tylko mieć to za sobą. Nic z tych rzeczy! Fakt, było wtedy jeszcze dosyć jasno na zewnątrz, to i tak ten koncert mógłby trwać w nieskończoność.

fot. Jakub Bodys

fot. Jakub Bodys

fot. Ignac Tokarczyk

fot. Krzysztof Mazur

Po krótkiej przerwie, na dużej scenie pojawili się również oczekiwani przez mnie legendarni Amerykanie z Tuxedomoon. Myślę, że tego wieczoru zaskoczyli niejednego fana, proponując większość utworów z ich pierwszego krążka „Half-Mute” (1980). Ale Blaine L. Reininger, Steven Brown Peter Dachert i Luc Van Lieshout zrobili mi wyjątkowy prezent sięgając po nagranie „Muchos Colores” pochodzące z jednego z moich ulubionych albumów Tuxedomoon – „Vapour Trails” (2007). Głęboki wokal z ciemnym vibrato Reiningera (połączenie Davida Bowiego z jakimś jamajskim wokalistą) robił ogromne wrażenie. Podobnie głos Browna (m.in w „Muchos Colores”), choć bardziej zadziorny, pobudzał rzędy włosków na ciele. A także ich precyzyjnie skonstruowane i zagrane solówki (gitara, skrzypce, trąbka, syntezatory) potwierdzały niezwykłe umiejętności muzyków z Kalifornii. Co ciekawe, grali materiał sprzed prawie czterdziestu lat (!), który nic się nie zestarzał. Nawet to, że dużo osób po koncercie mówiło o zbyt dużej głośności w stosunku do charakteru ich repertuaru, fakt, ale nie przysłoniło mi to ostatecznie stanu zachwytu. Drobne marzenia się spełniają.

fot. Jakub Bodys

fot. Jakub Bodys

Piątkowy wieczór na dużej scenie zakończył energetyczny występ francuskiej grupy Nouvelle Vague. Mélanie Pain i Liset Alea to nietuzinkowe wokalistki, a do tego zmysłowo poruszające się po scenie. Jedna z nich bardzo odważnie wymachiwała nogami. Choć dobrze radziły sobie też za kongami. To był mój pierwszy koncert Francuzów i muszę przyznać, że byłem oczarowany ich profesjonalizmem, zgraniem oraz nie byle jakimi aranżacjami. Uwagę także ściągał bardzo sprawny perkusista grający na zestawie skomponowanym niezgodnie z szablonem (np. bęben centralny miał gdzieś w okolicy swojej twarzy). W jednym z ostatnich utworów wyskoczył na przód sceny i zagrał porywającą solówkę na werblu, a reszta muzyków z kolei opanowała jego zestaw. Oczywiście nie obyło się bez bisów, na przykład pojawił się w wersji akustycznej utwór Tuxedomoon – „In a Manner of Speaking”. Wniosek jest tylko jeden: jeśli będziecie kiedykolwiek mieli okazję widzieć na żywo Nouvelle Vague, nie zastanawiajcie się, tylko idźcie!

fot. Ignac Tokarczyk

fot. Ignac Tokarczyk

fot. Krzysztof Mazur

fot. Ignac Tokarczyk

Ten festiwalowy dzień zamknęli na scenie w namiocie Rosjanie z zespołu Gromyka. Tuż za nimi wisiał wizerunek ministra spraw zagranicznych Andrieja Gromyko, zaś stroje muzyków ewidentnie nawiązywały do minionej epoki czasów ZSRR. Sami mówią o swoje muzyce jako „heavy psychedelic twist”. Koniec końców chłopaki z Karelii nie powalili mnie w jakiś szczególny sposób, ale ciężko im odmówić oryginalności (wplatają choćby dźwięki stylofonu). Dali po prostu niezłego garażowego czadu.

fot. Jakub Bodys

Trzeci dzień festiwalu (8 lipca) zacząłem jeszcze przed południem, od uczestnictwa w warsztatach „Jak otwierać uszy? – wprowadzenie do field recordingu” prowadzonych przez Marcina Dymitera (aka emiter). Bardzo miłe spotkanie. I ucieszyłem się, że przyszło grono osób zainteresowanych tak niepopularnym zjawiskiem. Z kolei sobotnie popołudnie to slalom wśród stoisk płytowych niezależnych wydawców, jacy zawitali do Lublina.

Jeśli chodzi o koncerty ten dzień zapowiadał się równie wyjątkowo, szczególnie, że miał wystąpić wyczekiwany przeze mnie Mulatu Astatke i reaktywowany skład Jerzego Mazzolla – Arhythmic Perfection. I ci drudzy wkroczyli na dużą scenę jako pierwsi. Ciekawe jest to, że jak ktoś w ostatnich tygodniach wsłuchiwał się w radiowej Dwójce w „Rozmowy improwizowane”, gdzie redaktorzy Tomasz Gregorczyk i Janusz Jabłoński prezentowali cykl pt. „Encyklopedia Yassu”, mógł usłyszeć choćby utwory z płyty „Out out to lunch” (1996), które także pojawiły się na Innych Brzmieniach. Warto dodać, że muzyka z tego krążka nie była nigdy dotąd zagrana w całości na żywo. To było dla mnie spore przeżycie, bo mogłem zetknąć się z tym kultowym materiałem w wyjątkowych okolicznościach. Tego dnia pięknie zabrzmiała „Smutna Kozica Górska” i nie tylko. Mazzoll w świetnej formie, jak i reszta ekipy (Tomasz Gwinciński, Janusz Zdunek, Sławek i Kuba Janicki)!

fot. Jakub Bodys

fot. Jakub Bodys

fot. Jakub Bodys

Kiedy na scenę wyszedł Mulatu Astatke było już ciemno. Stanął za wibrafonem, pozostali muzycy zajęli swoje pozycje i od pierwszych sekund było wiadomo, że to będzie koncert, który zapamięta się na całe życie, i tak było! Do Lublina Astatke przywiózł genialnych instrumentalistów. Sola poszczególnych muzyków wręcz wgniatały w murawę – wspomnę saksofon tenorowy, trąbkę, konga, wiolonczelę, fortepian i kontrabas. Sam lider wydobywał klarowne, precyzyjne, soczyste dźwięki z wibrafonu, instrumentów perkusyjnych, piano Rhodesa i na koniec (bis) z fortepianu. Publiczność oszalała, kiedy usłyszała pierwsze frazy kompozycji „Yekermo Sew”, która znalazła się na ścieżce dźwiękowej do filmu „Broken Flowers” Jima Jarmuscha. Zagrali niesamowitą, wydłużoną wersję tego nagrania. Trans to mało powiedziane, to był lot w kosmos o nazwie ethio jazz. Z tego soundtracku można było usłyszeć też „Gubelye” i „Yegelle Tezeta”. Nie zabrakło także cudownego „Motherland” z albumu „Mulatu Steps Ahead”. Jeszcze długo po zejściu zespołu ze sceny ludzie nie mogli przestać klaskać, co jest oczywiście zrozumiałe, po tak genialnym występie. Jak dla mnie najważniejszy koncert tegorocznej edycji!

fot. Jakub Bodys

fot. Jakub Bodys

fot. Jakub Bodys

fot. Krzysztof Mazur

Po tym, co się wydarzyło na koncercie Mulatu Astatke nie mogłem za nic wejść w show Juno Reactor & Mutant Theatre. Ich monstrualnie brzmiący goatrance (coś z pogranicza industrialu, house’u, metalu) opakowany w mnogą ilość błyszczących postaci hasających po scenie, był nie do przejścia jak dla mnie na tamten moment. Na pewno było mnóstwo fanów ich dźwięków, patrząc na ilość zgromadzonych osób pod dużą sceną. Jednak po kilku numerach przeniosłem się do festiwalowego namiotu i czekałem na set szalonego elektronika z Czech Davida Doubeka, czyli Ventolina. Grubo po północy wskoczył on za deki, przyodziany w czarną koszulkę z napisem RSS Boys (w zeszłym roku Ventolin wydał split z polskim duetem „The game YS R0TTYN”) bokobrody dżentelmen spowodował, iż publiczność uczestniczyła w dzikim tańcu do niemal czwartej nad ranem! Wychodził chyba na dwa bisy i tak wszystkim było mało. Włącznie ze mną.

Niestety, ale nie mogłem zostać na ostatni dzień festiwalu (9 lipca). W niedziele można było jeszcze zobaczyć Mikołaja Trzaskę i Orkiestrę Klezmerską Teatru SejneńskiegoUkulele Orchestra of Great Britain czy Natalie Beridze. Chyba najlepszym podsumowaniem 5. edycji Wschodu Kultury – Innych Brzmień będzie to, że cholernie trudno mi się opuszczało Lublin – festiwal o wyjątkowym klimacie, niepędzący za hajpem, tanim poklaskiem, przypadkowością i sezonowymi wykwitami muzycznych „gwiazd”. Oby tak dalej! I do zobaczenia za rok!

fot. Ignac Tokarczyk

fot. Ignac Bodys

fot. Jakub Bodys

fot. Krzysztof Mazur

fot. Jakub Bodys, Ventolin

 







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Ela
Ela
6 lat temu

Co do koncertu Nouvelle Vague, to w składzie, który wystąpił w Lublinie nie było ani Camille Dalmais, ani Elodie Frégé 🙂 Wystąpiły Mélanie Pain i Liset Alea 🙂 I faktycznie były świetne! 😀

Polecamy