Teatr w 360 stopniach.
Pochodzący z Kanady Lunice Fermin Pierre II – producent muzyczny i DJ – wydał swój debiut fonograficzny. Znany ze współpracy z Hudsonem Mohawkem pod nazwą TNGHT. Pracował też z Flying Lotusem, Kanye Westem czy Rickiem Rossem. Proces powstawania płyty zajął mu aż cztery i pół roku oraz zaprowadził do różnych miejsc, takich jak Nowa Zelandia czy Londyn. Tak czy siak płyta „CCCLX” w końcu ujrzała światło dzienne. Debiutowanie w kategorii hip hopu to niełatwa sprawa. Dość powiedzieć, że to najbardziej oblegany kierunek muzyczny, a także skupiający na sobie największą uwagę. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że to właśnie hip hop zepchnął muzykę rockową do defensywy, przy jej aktywnym udziale. Lunice nie przynosi wielkiego przełomu. Swoją płytą nie rzuca na kolana, ale pozostawia kilka udanych momentów i otwartą furtkę na przyszłość.
Tytuł „CCCLX” oznacza 360 stopni czyli zatoczenie koła. Znajduje to swoje odzwierciedlenie w zawartości krążka. Utwory tytułowe spinają klamrą całość, ale i wypełniają część miejsca w środku. Rzuca się w oczy teatralny wymiar wydawnictwa. Otwierający „CCCLX – I (Curtain)” nosi w nawet w nazwie rekwizyt teatralny. Do tego dochodzi też klip zapowiadający płytę, który przypomina coś w rodzaju „one man show”. Widać, że zamiarem było stworzenie czegoś wykraczającego poza zwykłą płytę z muzyką. Mam wrażenie, że tak duża porcja ambicji, przyczyniła się do osłabienia nieco dbałości o płytę, która bywa w paru miejscach nierówna.
Z pewnością udało się osiągnąć oryginalne brzmienie. W miejsce soulowych korzeni pojawił się house i minimalizm („CCCLX II”). Nigdy nie przywyknę do Auto-tune`a. Tu się pojawia w całkiem udanym kawałku „Distrust”. Spora ilość przeskoków tematycznych pokazuje sprawność producencką samego Lunice. Końcówka zaskakuje dźwiękami jakby z dawnej gry komputerowej. Wysokooktanową muzykę prezentuje w „Mazerati”. Upchał tu przepych, mocarną produkcję i zniekształcane dźwięków. Takie trochę „prężenie muskułów”, ale frapująco podkręcone i pokręcone. Jak przekonuje teledysk, można nawet zatańczyć. Z tytułowych przerywników najbardziej podoba mi się „CCCLX III (Costume)”. W istocie przywdziany został tu strój z lat 80. Syntezatorowe plany muzyczne i chwytający za serce bit z dodatkiem chóralnego śpiewu.
Dla mnie najfajniejszy jest „Freeman”. Tu Lunice przystopował nieco z przepychem i przypomniał sobie, że dobry album musi mieć jakieś konkretne kawałki. „Freeman” wydaje się spełniać tę rolę. Klasyczne rozwiązania sprawiają frajdę. Prosty bity i melodyjny podkład. Zaraz za nim plasuje się „Elevated” – chłodny i wyważony. Zmienne tempo, które z czasem przeistacza się mroczny, niemal soulowy klimat. Słychać chóralne okrzyki, które są wstępem do pełnokrwistej, hiphopowej wstawki. Oparta na falującym dźwięku końcówka pokazuje, że Lunice jest rzemieślnikiem. Przypomina nawet trochę Kanye`go Westa z najlepszych czasów. I taki właśnie jest „CCCLX”. Dość dobry, aby go posłuchać, ale nieco zbyt przekombinowany, aby można wynosić pod niebiosa.
LuckyMe | 2017