Braterskie przedsięwzięcie.
Andi i Hannes Teichmann parają się muzyką elektroniczną nie od dziś. Powiązani są ze sceną berlińską, gdzie działają również na polu kulturowych aktywistów. Grają sety dj`skie w klubach, zwiedzają świat w poszukiwaniu inspiracji oraz nagrywają płyty długogrające. „Lost on Earth” to ich trzeci longplay w dorobku. Trochę świata zjeździli, żeby nagrać ten materiał. Otóż odwiedzili Zimbabwe, Sri Lankę, Meksyk, Nigerię, Kenię i Berlin. Widać po tej trasie, że idea multikulti obca im nie jest, a i znajdziemy jej wydźwięk na tym albumie. Pomimo mojej dużej sympatii do tego typu aktywności, nie mogę z czystym sumieniem polecać ich najnowszej płyty. Nawet nie chodzi o jakieś niedoróbki techniczne czy stronę liryczną. Chodzi o rzecz dość prozaiczną – nudę.
Nuda przylepiała się do mnie notorycznie w chwilach obcowania z tym krążkiem. Nie będę się wyżywał, bo twórcy ponieśli przecież jakiś trud. Być może „Lost on Earth” trafił na nieodpowiedniego recenzenta. Przejdę do rzeczy. Nawet nieźle się zaczyna. Początkowy „Identity Check” przynosi przystępną strukturę muzyczną. Nie odbiega w żadną „udziwnioną” stronę, płynie swobodne, ale ma jedną wadę – jest przeciętny. Fani techno mogą przytknąć ucho do „Stylomezzo”. W monotonny rytm powtykane są iskrzące elektroniczne dźwięki. Zrzędzić będę: jak słucham tego w jaki sposób rozwija się ta kompozycja, a przypomnę sobie improwizację na syntezatory w wykonaniu Pin Park, to nie chcę już dalej słuchać „Stylomezzo”. Długodystansowy „The Freakquencers Part 3” strukturą przypomina kolaż. Głosy ludzkie latają po kanałach, dając nieco surrealistyczne odczucia, a całość spowija mrukliwy rytm. Dobrze to kontrastuje z elektroniką, która jest tu głównym budulcem. Pewnie bym skrócił to o połowę, ale doceniam wytrwałość.
„Higler” podoba mi się najbardziej. Czysta fraza i ciekawie dobrane wokale robią tu dużą różnicę. W końcu podkład jest wypolerowany, dość prosty i przejrzysty. Niekoniecznie te cechy świadczą o dobrej kompozycji, ale w przypadku tego albumu, miło powitać dobrą, rzetelną robotę. Nawet zmiany tempa wypadają dostatecznie dobrze. Zamykający utwór też mi się podoba, ale jest jednorazowy. To znaczy, jak już go przesłuchałem, to nie chciałem do niego wracać. Wszystko było jasne i czytelne za pierwszym razem. Struktura tego utworu nie kryje w sobie żadnego drugiego dna, ani zaskoczeń. Szkoda. Właśnie tak jest z całą płytą. Pomysły tu zaprezentowane niosą w sobie obietnicę czegoś większego, niż to, co dostajemy. „Tiny Cracks” wyposażone jest w popiskujące dźwięki jak z jakiegoś oszalałego komputera. „Mindfields” nosi szaty trip-hopu. „ChakachaMaasaiMbili” całkiem zgrabnie jest zrobiony z dobrze wykorzystanymi afrykańskimi tonami. W całości jednak ta płyta jest dla mnie niewykorzystanym potencjałem. Jej ulotny charakter sprawił, że niewiele po niej zostanie mi w pamięci.
Noland | 2017