Wpisz i kliknij enter

GusGus: od najgorszej do najlepszej

Z okazji wydania dziesiątej płyty GusGus prezentujemy krótki ranking dyskografii projektu. Ciekawe czy zgodzicie się z tym werdyktem?

GusGus to nie U2. Tutaj na przestrzeni 23 lat skład zespołu ulegał nieustannym zmianom. Aby ogarnąć to zjawisko Wikipedia stworzyła nawet specjalny wykres. Jedna postać przewija się w nim nieustannie: od samego początku w GusGus gra Birgir Þórarinsson, znany jako Biggi Veira. I mam wrażenie, że brzmienie wielu płyt zależało w dużej mierze od aktualnej formy właśnie tego pana.

Warto też wspomnieć, iż pierwotnym celem islandzkiego kolektywu było stworzenie krótkometrażowego filmu. Pieniądze na ten cel szybko się skończyły, więc w oczekiwaniu na lepsze czasy artyści zaczęli robić muzykę. Wydaną w 1995 płytą „GusGus” zainteresowała się wytwórnia 4AD, która zaproponowała grupie poważny kontrakt. Możliwe, że nie byłoby dziś GusGus gdyby nie to wydarzenie. Koniec wstępu. Zaczynamy!

10. „Forever”, 2007

A zaczynamy od najgorszych. Pisząc ten tekst próbowałem dać tej płycie jeszcze jedną szansę. I zaczęło się nawet obiecująco, bo materiał rusza dość żwawo, taki „You’ll Never Change” z powodzeniem mógłby promować znacznie lepsze płyty GusGus. Jest tu również bardzo udany „Moss”, czyli taneczna wersja jednego z solowych kawałków wokalisty Daniela Augusta.

Ale reszta? Zbyt długie pranie syntetyczne, nieudana fuzja techno i soulu, banalna aranżacja i nuda. „Forever” to dla mnie zapis najmniej interesującego okresu w historii zespołu. Pamiętam, że po tej premierze uznałem GusGus za kończący się projekt…

9. „24/7”, 2009

…natomiast ta premiera „domknęła” dla mnie GusGus ostatecznie – przynajmniej w tamtym czasie. Podejrzewam, że ta opinia wzbudzi sporo kontrowersji, wiele osób ocenia ten album co najmniej nieźle. Dla mnie to chyba największe rozczarowanie w dyskografii GusGus.

Co z tego, że jest tu świetny singlowy „Add This Song” czy nie mniej udany „Hatefull”, skoro w wersji albumowej oba otrzymały okropne improwizowane ogony? Co z tego, że Daniel August fantastycznie interpretuje teksty, skoro muzycznie całość przypomina raczej nietrafiony eksperyment lub zapis koncertowych kwasów? Fatalny cover kawałka Jimiego Tenora tylko dopełnia ten obraz.

8. „Attention”, 2002

Pierwsza płyta „nowego” GusGus, kiedy to rozleciał się ostatecznie pierwotny skład grupy i do projektu dołączyła wokalistka Earth. To również pierwsza płyta tak mocno zrywająca z dotychczasowym brzmieniem zespołu. Jest tu mniej różnorodności, brzmienia tracą ciepło, momentami to niemal maszynowa muzyka. Na płycie znalazło się kilka dobrych kawałków z wybitnym „Call Of The Wild” na czele. Całość jednak nie dźwignęła poziomu, do którego GusGus przyzwyczaili na pierwszych krążkach.

7. „GusGus vs T.World”, 2000

Biggi Veira i Herb Legowitz przed rokiem 1995 tworzyli duet T-World. Potem obaj panowie weszli w skład GusGus i nazwa T-World pojawiła się już tylko raz: właśnie w roku 2000. Nie wiem, czy chodziło o wypełnienie kontraktu z 4AD po rozpadzie pierwotnego składu, ale mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju przekrojowej kompilacji nagrań duetu.

Taki „Anthem” panowie zrobili i wydali już w roku 1994, natomiast „Purple” znamy z debiutu GusGus. Łącznie „GusGus vs T-World” to ponad 50 minut instrumentalnej, przestrzennej elektroniki – jeszcze czerpiącej garściami z triphopowych lub IDMowych korzeni, jednocześnie zapowiadającej nowe czasy. Coś w rodzaju udanego przejścia między starym a nowym, jakkolwiek pretensjonalnie to nie brzmi.

6. „Lies Are More Flexible”, 2018

Najnowsze dziecko GusGus nagrywane było już tylko przez Biggiego i Daniela Augusta. W jednym z wywiadów obaj szczerze przyznali, że tak jest po prostu łatwiej. „Lies…” to również chyba najkrótszy materiał w dorobku GusGus. Cztery lata oczekiwania i tylko 40 minut muzyki? To może pozostawiać niedosyt – szczególnie, że jest to materiał nierówny.

Mamy tu kilka świetnych momentów: doskonale wypadają choćby „Lifetime”, „Don’t Know How To Love” czy „Fuel”, odwołujący się do dorobku T-World. Z drugiej strony jest np. kawałek tytułowy, który lepiej pasowałby do dyskografii…Jean’a Michel’a Jarre’a, a nie projektu z Islandii. Z kolei w fajnie zapowiadającym się „Fireworks” Biggiemu zabrakło chyba jakiegoś ostatecznego pomysłu. Tak czy siak jest nieźle, a w roku 2019 ma się ukazać druga część tej płyty. Zobaczymy.

5. „Mexico”, 2014

Bezpretensjonalna, świeża, piosenkowa płyta nagrana w poszerzonym składzie. Mam czasem wrażenie, że im więcej osób angażuje się w GusGus, tym bardziej zyskuje na tym muzyka projektu. Rozbudowane, pomysłowe aranże, chwytliwe melodie i kilka niekwestionowanych bangerów z moim ulubionym „Airwaves” na czele. Ten kawałek jest krótką definicją najlepszego brzmienia GusGus. I przy okazji: wielkim pokazem wokalnej siły Daniela Augusta. To również na „Mexico” grupa zbliżyła się chyba najbardziej do brzmień znanych z pierwszych produkcji – mowa tu o plastycznym „This Is What You Get”, który idealnie zamyka całość. Szacun!

4. „This is Normal”, 1999

Ależ tu bywają kawałki! Płyta nagrana w 9 miesięcy jeszcze przez ten klasyczny, wieloosobowy kolektyw. Jest tu m.in. Hafis Huld na wokalu – pani, która dziś robi takie rzeczy. Podobnie jak debiut, „This Is Normal” jest materiałem bardzo różnorodnym, choć ostateczny kształt nie jest już takim pociskiem.

Może z powodu niepotrzebnych słodkich piosenek? „Ladyshave”, „Starlovers”, „Bambi”, „Dominiqute” – to są rzeczy, które spokojnie można pominąć. Ale reszta – miód. Posłuchajcie „Superhuman”, „Blue Mug”, „Snoozer” czy „Acid Milk” – doskonałe wizytówki lat ’90. Rzeczy, które do dziś się nie zestarzały. Chyba nie przesadzam?

3. „Arabian Horse”, 2011

Bang! Po „24/7” taki powrót do formy. Wreszcie sensowna propozycja, idealna proporcja między dyskoteką a eksperymentem. I niezastąpiony Högni Egilsson w ekipie. Jego wokal to zupełnie nowa jakość dla muzyki GusGus. Słychać to na „Arabian Horse” bardzo dobrze: taki „When Your Lover’s Gone” to absolutnie mistrzowski popis, jedna z najlepszych rzeczy, jakie powstały na Islandii.

Dodajmy do tego zabójczą serię hitów totalnych: kolejno „Deep Inside”, „Over”, „Within You” i „Arabian Horse”. Nic dziwnego, że ten album okazał się jednym z największych komercyjnych sukcesów GusGus. Jest tu wyjątkowy klimat, w zasadzie brakuje słabych momentów. To już nawet nie jest szacun, to chapeau bas!

2/1. „GusGus” / „Polydistortion”, 1995 / 1997

Nie mogło być inaczej. Materiał totalny. Trudno zdecydować która z tych płyt powinna zajmować miejsce pierwsze, a która drugie. Na obu znajdziemy podobny program. Pierwotny, islandzki debiut („GusGus”, 1995) jest może nieco nieokrzesany, jeszcze trochę dziki i chaotyczny, jest tu np. „Chocolate”, który słusznie wyleciał z wersji przygotowanej dla 4AD. Owa wersja – „Polydistortion” – to już cacko. Każdy kawałek przebył tu inną mleczną drogę, a jednak wszystkie tworzą niezwykle spójną historię. Prawdziwa petarda.

Nagle okazuje się, że ciężkie triphopy świetnie wyglądają obok funkowych zrywów. Industriale ładnie towarzyszą balladom, a totalne eksperymenty cudownie kontrastują z latynoską sampleriadą. Właśnie: wystarczy sprawdzić jakie dźwięki ten album otwierają, a jakie zamykają. I to wszystko naprawdę stanowi sensowną całość! Tak to już jest z debiutami: często są wynikiem niespodziewanego artystycznego fermentu, który szansę na wystrzał ma tylko raz. Szczęście, gdy ten moment udaje się tak dobrze zapisać. I żal, że dziś GusGus już właściwie do tego materiału na koncertach nie wraca.

Bonus: single

Poza konkursem: przeglądając dyskografię GusGus warto zajrzeć do singli. Niektóre z nich trwały niewiele krócej niż cała nowa płyta projektu. Znajdziemy tam fantastyczne remiksy robione również przez poszczególnych muzyków grupy. Jednym z nich zaczyna się playlista na Spotify, którą przygotowałem z okazji rankingu. A na koniec jeszcze jeden pokaz islandzkiej siły: ich własna wersja „Monument” Depeche Mode.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
6 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Lutek
Lutek
5 lat temu

Co do całości LP to oczywiście niezgoda; (tzn. się dobra płyta jest!)
Ale „Take Me Baby” – racja dramat!

Lutek
Lutek
5 lat temu
Reply to  Lutek

Jak się toto edytuje..Byłem jakoś kiedyś gdzieś zarejestrowany.
*LP 24/7

madbart
madbart
5 lat temu
Tomciuś
Tomciuś
5 lat temu

Generalnie ten przegląd to dla mnie spora herezja. Z This Is Normal wywaliłbyś to za co własnie kocham tę płytę. Zgadzam się także z moose co do Lies.

Marla
Marla
5 lat temu

Kocham „Snoozer”, ciarki przechodzą za każdym razem. Aż dziw, że ta nuta ma niespełna 20 lat.
Do zobaczenia na koncertach 🙂

moose
moose
6 lat temu

Krzysiek – chyba postawiłbym wyżej Mexio nad Arabianem, ale generalnie w punkt. Co do Lies chyba jeszcze nie przerobiłeś płytki n-razy, bo akurat Fireworks jest lepszym twistem niż Ci się wydaje. Zamykający pejzaż z Towards The Storm+Fuel to wyprawa brzegiem wulkanicznej plaży. 20 lat wspaniałej podróży z GG.

Polecamy