Wpisz i kliknij enter

Katowice JazzArt Festival 2018 – relacja

Dzielimy się naszymi wrażeniami z dwóch dni katowickiego festiwalu. Zapraszamy do lektury!

To była już 7. edycja tego niezwykłego festiwalu. W tym roku muzyka jazzowa przeróżnej maści zagościła do Katowic na pięć dni (26-30 kwietnia). Hasłem przewodnim tegorocznej odsłony były słowa Louisa Armstronga: Fire – that’s the life of music, that’s the way it should be. Należy wspomnieć, że pierwszy raz na JazzArcie pojawili się artyści z Bliskiego i Dalekiego Wschodu, a także zadebiutowały kobiety w programie (Eivør, Ganavya, Rajna, Wildbirds & Peacedrums, Fire! Orchestra, Rimbaud# 4).

Dane mi było uczestniczyć tylko w czasie dwóch ostatnich dni JazzArtu (29-30 kwietnia), ale wydaje mi się, że najbardziej intensywnych. Dowiedziałem się od wielu znajomych, że ominął mnie świetny koncert włoskiego tria ZU – ponoć ich ściana dźwięku ogłuszyła i zarazem wprawiła w zachwyt. Słyszałem też mnóstwo ciepłych słów na temat projektu takich artystów jak Manlio Maresca, Piero Bittolo Bon i Stefano Tamborrino, którzy nawiązali współpracę z Orkiestrą Specjalną dzieci ze Szkoły Podstawowej nr 6 Specjalnej w Katowicach.

Patrząc z perspektywy tych kilku dni, jakie minęły od zakończenia festiwalu, trudno byłoby znaleźć lepszą muzyczną majówkę w Polsce. Wiem, że zaraz ktoś mi przypomni o tym, co się działo w tym czasie w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie (m.in. koncert Łoskotu), ale JazzArt był świetnym wyborem.

Katowice przywitały mnie wręcz letnią i upalną pogodą, a z kolei klimatyzowana przestrzeń Jazz Clubu Hipnoza ugościła mnie pierwszym koncertem tria Stryjo: Michał Bryndal (perkusja), Nikola Kołodziejczyk (fortepian, elektronika) i Maciej Szczyciński (kontrabas). Jak pewnie doskonale wiecie, wszystko pozostaje u nich improwizacją – od pierwszego do ostatniego dźwięku. Wsłuchując się w ich muzykę – wymyśloną tu i teraz – naszły mnie pewne skojarzenia z twórczością m.in. brytyjsko–francuskiego Piano Interrupted. Ciekawe było też to, iż muzycy zachęcali publiczność do podawania słów (padły np. „kondolencje”, „wiosna”), które następnie zamieniali w utwory. Przesuwanie do bólu granic pojęcia improwizacji? Tak. A z drugiej strony igranie z poważnym ryzykiem, choć członkowie Stryja znakomicie sobie z tym radzą. W ich muzyce jest dużo lekkości, muzykalności i pozytywnego flow. Mnie wprowadzili idealnie w klimat JazzArtu.

Tu was zaskoczę, nie tylko jazz królował w Katowicach, bo tuż po Stryjo, w małej zaciemnionej przestrzeni, za stołem uzbrojonym w elektronikę stanął Kanadyjczyk Jeremy Gara – perkusista Arcade Fire! Eksplorował okolice ambientu, noise’u i drone music. Eksperymentował też z wizualizacją zmieniającą swą postać w trakcie generowania przez niego dźwięków. Niesamowicie wciągający i świeży set – nie było mowy o oklepanych patentach!

Po wyjściu ze strefy mroku, czas było wrócić do Hipnozy, a tam na scenie wspólny projekt Ganavya, Rajna i Pianohooligana. Amerykańska wokalistka indyjskiego pochodzenia Ganavy Doraiswamy (tancerka, performerka) przyprawiała mnie nieraz swoim niesamowitym głosem o ciarki i wzruszenie, co bardzo często dewastował swoimi wirtuozerskimi popisami Piotr Orzechowski (Pianohooligan). Skromna i siedząca na deskach sceny Rajna Swaminathan, specjalistka w grze na mridandze, wydobywała ze swego instrumentu odpowiednią ilość dźwięków. Oczywiście były też imponujące momenty w wykonaniu Pianohooligana (np. jego dłonie świetnie utrzymują ekstremalne tempo zmieniające się co chwilę), co nie zmienia faktu, że wielokrotnie wygrywał u niego przepych. Szkoda.

Jak dla mnie najlepszy koncert tego wieczoru dała grupa Rimbaud# 4 w Rondzie Sztuki. Kiedy w przestrzeni galerii wybrzmiały pierwsze frazy, wiedziałem, że będzie to coś wyjątkowego. Niesamowita żywiołowość perkusisty Daniela „D-Flat” Webera (użył niezliczonej ilości różnych przedmiotów) wprawiała w totalny zachwyt, do tego improwizowany i preparowany fortepian Georga Ruby’ego, klarnet basowy Michela Pilza oraz zjawiskowe melorecytacje Élodie Brochier poezji Artura Rimbauda. Webera zaliczam do jednego z najlepszych perkusistów, jakich ostatnio widziałem. Publiczność wywoła Rimbaud# 4 na bis, a euforyczne oklaski trwały naprawdę długo. Wypatrujcie Rimbaud# 4, bo są świetni!

Aura Międzynarodowego Dnia Jazzu (30 kwietnia) unosiła się w powietrzu od samego rana, doprawiana smakowitą myślą o zbliżającym się koncercie szwedzkiej Fire! Orchestry. Ale po kolei. Ten dzień rozpoczął duet Amir ElSaffar i Hafez Modirzadeh. ElSaffar to amerykański trębacz i wokalista o irackich korzeniach, zaś Modirzadeh jest irańskim saksofonistą. Pierwszy raz widziałem na żywo tych – jak się okazało – wspaniałych improwizatorów. Pewnie część z was kojarzy ElSaffara z gdańskiego festiwalu Jazz Jantar (wystąpił tam niegdyś z kwartetem Dominika Bukowskiego). W Katowicach iracki maqam i perski dastgah spowijał duch Ornette’a Colemana. Perfekcyjne zabiegi polegające na zmianach wysokości dźwięków, arabskie mikrotony, żonglowanie harmoniami i rytmem stanowiło razem fundament, na którym rozgrywały się niesamowite rzeczy. Pamiętam dokładnie ten moment, kiedy ElSaffar odłożył trąbkę i zaczął śpiewać, a w tym czasie przygrywał mu Modirzadeh – wyjątkowo przeszywający i jednocześnie poruszający głos! Zaśpiewał jeszcze raz pod koniec koncertu. Obaj tworzyli jeden akustyczny organizm natchniony kosmiczną mocą. Jestem pewien, że nie tylko Coleman nad nimi czuwał, ale i Sun Ra rzucający promienie free jazzu.

Pozostajemy w budynku Katowice Miasto Ogrodów, ale przechodzimy do szybko zapełniające się dużej sali koncertowej. Na scenie widać rozstawione instrumenty, powiewającą kotarę (jakby też oczekiwała na wyjście muzyków) i słychać szum rozmów zgromadzonej publiczności. W pewnej chwili zgasły światła, nastąpiła cisza i pojawili się muzycy z Fire! Orchestry. Przyjechali do Katowic z premierowym materiał zatytułowanym „Arrival”. Poznawanie w taki sposób nowego repertuaru jest osobliwym i fascynującym zjawiskiem. Instrumenty smyczkowe (skrzypce razy dwa, wiolonczela) zaczęły bardzo spokojnie i zarazem ekspresyjnie – jak to u nich bywa – a napięcie tylko rosło. Doszły do tego obłędny kontrabas Johana Berthlinga, saksofon barytonowy Matsa Gustaffsona, głosy Mariam Wallentin i Sofii Jernberg, fortepian (nie znam nazwiska pianisty, może ktoś podpowie?), niesamowita perkusja Andreasa Werllina, klarnet basowy, trąbka i saksofon sopranowy. Nowy skład, więc nie będę strzelał co do nazwisk, których nie jestem pewien. Ale jestem przekonany o tym, że trzynaścioro instrumentalistów wprawiało niejedną osobę w stan wewnętrznej euforii. Na pewno jestem w tym gronie.

To, co dało się zauważyć od samego początku, iż będzie to najbardziej spokojne i liryczne oblicze Orkiestry. Oczywiście nie mogło zabraknąć dzikości, ale tym razem płynęła innym strumieniem – dostawała się do naszej świadomości innym kanałem, niespodziewanie wyrastała z melancholijnych tematów. Jak zawsze wiódł prym bas Berthlinga (pamiętacie jego genialne solo na kontrabasie?) – to on najczęściej inicjował i prowadził, a w tym czasie reszta instrumentów rozrastała się w rozmaitych kierunkach. Parę dni po koncercie wciąż miałem w głowie kapitalne frazy fortepianu towarzyszące wyśpiewywanym słowom przez Jernberg: Clear in Fire… Nowe wcielenie Fire! Orchestry nazwałbym muzyką narastającego snu. Czekam na płytę, czekam na ich kolejny koncert! Jeśli was tam nie było, to macie czego żałować.

Wydawałoby się, że po czymś takim nie da się już nic więcej przyjąć. Trzeba było udać się na nocny spacer do rozświetlonego Muzeum Śląskiego, a dokładnie do budynku nazywanego Kuźnią. W środku zapach smaru i stojące na baczność eksponaty (m.in. ogromne żeliwne koło) – jednym słowem: industrial pełną parą! Tradycyjnie duet BNNT (Konrad Smoleński, Daniel Szwed) przywdział na twarz swoje czarne chusty i boom! Ogień, moc, brud, mrok – wszystko w jednym czasie i w towarzystwie Matsa Gustafssona grającego na swoim wielkim saksofonie oraz obsługującego elektronikę. Parę tygodni wcześniej widziałem BNNT w Białymstoku na festiwalu Underground Independent (relacja). Jeśli tam było dziko, to co można powiedzieć o koncercie w Kuźni? Tam byli sami, w Katowicach z Matsem. Tak czy inaczej katowicki koncert był kilkakrotnie intensywniejszy. Pierwotność i plemienność przekazu sięgała granic, o czym świadczył akt wejścia Smoleńskiego na jedną z konstrukcji i nawoływania w stronę sceny, na której Gustaffson wydobywał niesamowite jęki z saksofonu, a wśród publiczności ledwie żywy Szwed machający grzechotką. Takich koncertów po prostu się nie zapomni na długo!

Do zobaczenia za rok!

Zdjęcia: Radosław Kaźmierczak

 







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy