Wpisz i kliknij enter

Ten wspaniały rok 1999 – część druga

Obiecywana, druga i ostatnia część naszej podróży w czasie do roku 1999. Do jakich albumów wydanych 20 lat temu warto wrócić?

Squarepusher – Budakhan Mindphone

That’s a pretty fuckin’ good milk shake. („Pulp Fiction”, 1994) (Maciej Kaczmarski)

Cafe Del Mar – Vol. 4

Dawno, dawno temu na „Stadionie Dziesięciolecia” (Stadion Dziesięciolecia Manifestu Lipcowego) można było znaleźć dosłownie wszystko. Od podróbek Game Boya, przez najbardziej drastyczne dania z menu chińsko-wietnamskiego aż po kurtkę z nutrii, którą na początku lat 90. skradziono kilka miesięcy wcześniej jakieś 100 km od Warszawy (true story, kurtka się odnalazła i wisi w szafie do dziś). Na Stadionie była też niezliczona masa pirackich kopii 99% tego, co ówcześnie ukazywało się na świecie na oryginalnych nośnikach.

Tam właśnie można było kupić sobie całą serię składanek sygnowanych przez klub Cafe Del Mar z Ibizy. Zaznaczę, że te wyprzedawały się dość szybko, bo piraty mniej popularne miały wtedy w Polsce status białych kruków. W 1999 r. ukazała się czwarta część – Café Del Mar – Volumen Cuatro, która do dziś pozostaje jedną z najlepszych płyt w całej serii, przenosząc downtempo i future jazz z poziomu „świetne” wg Radio Trójka na poziom „klasyk” wg fanów elektroniki. Najlepszy utwór: otwierający tracklistę José Padilla i „Que Bonito”. (Ania Pietrzak)

Fluxion – Vibrant Forms

Twarzą greckiego techno poniekąd „od zawsze” jest Konstantinos Soublis aka Fluxion. W 1999 r. nakładem Chain Reaction, sublabelu kultowej Basic Channel ukazało się kompilacyjne CD Fluxiona zatytułowane „Vibrant Forms”. Na tracklistę albumu złożyły się nagrania pochodzące z wcześniejszych EP-ek artysty – „Largo” i „Lark / Atlos” oraz dodatkowo dwa nowe, wcześniej niepublikowane utwory – „Lapses” oraz „Cyclops Machine”.

Minimalowe dub techno o szybkiej linii przepuszczone zostało na „Vibrant Forms” przez dyskretne ambientowe plamy, co dodało im delikatności nie ujmując nic z energii poszczególnych kompozycji, ani tym bardziej całej płyty. Do dziś kompilacja pozostaje jedną z najmocniejszych pozycji w dyskografii Greka. Najlepszy utwór: „Lark”. (Ania Pietrzak)

The Baby Namboos – „Ancoats 2 Zambia”

The Baby Namboos to trip-hopowy skład, który dorobił się jednego albumu „Ancoats 2 Zambia”. Może to i dobrze, że tylko jednego, bo ten, który nagrali prezentuje się całkiem zacnie. Wśród twórców znalazł się Mark Porter, kuzyn Trickiego. Miejsce znalazło się również dla samego Trickiego w kilku kawałkach, ale tak naprawdę to kobiecy wokal niejakiej Aurory Borealis buduje atmosferę znaną z kultowego „Maxinquaye”. Posłuchajcie tylko duszno-przydymionego „Holy”, a wspomnienia świętej pamięci trip hopu powrócą! Wydanie amerykańskie zawierało również remix tytułowego utworu autorstwa Geoffa Barrowa z Potishead. Pozycja obowiązkowa dla miłujących szeroko pojęte bristol sounds. (Mateusz Pizyński)

Nightmares On Wax – Carboot Soul

Trzeci studyjny album George’a Evelyna z nieśmiertelnym „Les Nuits” to album, który każdy szanujący się fan elektroniki powinien mieć w domu, obojętnie na jakim nośniku, byle by był pod ręką. Sprawdzi się idealnie czy to podczas leniwych wieczorów we dwoje, czy podczas spotkań towarzyskich, czy wreszcie podczas kolacji z teściami.

Charakterystyczna mieszanka ciepłego downtempo zestawionego z trip-hopowymi brzmieniami, okraszona elementami headz sprawia, że „Carboot Soul” – podobnie zresztą jak wcześniejsza „Smokers Delight” – stała się i do dziś pozostaje jedynym z klasyków trip-hopu. Płyta ponadczasowa, ze znakiem jakości Warp. A przede wszystkim – niebywale przyjemna. Najlepszy utwór: oddajmy cesarzowi co cesarskie: „Les Nuits”. (Ania Pietrzak)

Jeff Mills – Preview

EP-ka Mistrza techno z Detroit z elementami abstrakcyjnymi i eksperymentalnymi („Learning Sequence”, „Here”) oraz wywiadem (!) z tajemniczym dwudziestojednoletnim Glenem, który przewiduje jak świat będzie wyglądał za 5, 10, 20, 25, 500 lat i w którym padają słynne słowa: „More crowded for a start, a little bit more crowded, more polluted hmmm… but probably not too different”. W jakim miejscu jesteśmy teraz? Warto posłuchać wywiadu i zweryfikować samemu. To obok polecanego tytułowego utworu „Preview”. (Ania Pietrzak)

Chemical Brothers – Surrender

„Sensacja” – pamiętam, że właśnie tym słowem prowadzący w radio zapowiadał nową płytę Chemicznych. I faktycznie – brzmiała ona wówczas zupełnie inaczej niż wszystko, do czego przyzwyczaiły nas lata 90. Duet zerwał z narkotycznymi, gęstymi loopami z „Dig Your Own Hole” na rzecz pełnych powietrza aranży, budując tym samym błyskotliwy „most” między dekadami.

„Surrender” to Chemical Brothers w najwyższej formie: bardziej przystępni („The Sunshine Underground”), przebojowi („Hey Boy Hey Girl”), wyznaczający trendy („Music:Response”). Bez wątpienia jedna z najbardziej wpływowych płyt 1999 roku. (Krzysiek Stęplowski)

Everything But The Girl – Temperamental

Ostatni studyjny album duetu Everything But The Girl zatytułowany „Temperamental” wywołał skrajne reakcje krytyków. Niektórzy nie zostawili na nim suchej nitki (np. NME), inni wili się między „satysfakcjonujący” a szczegółowym opisywaniem płyty, tak by nie wpaść przypadkiem w jej ocenę (Pitchfork, AllMusic). Wpływ na to mógł mieć szacunek do twórców nieśmiertelnego „Missing”, którego remiks Todda Terry’ego stał się być może nawet bardziej popularny niż oryginał.

Oceny te wydają się jednak nie do końca sprawiedliwe. EBTG na „Temperamental” przedstawili całą paletę brzmień od tanecznego house’u („Five Fathoms”, utwór tytułowy) przez lekkie ale żywe breaki („Blame”, „Compression”) aż po melodyjny, spokojniejszy pop („No Difference”, „Hatfield 1980”). Dzięki temu „Temperamental” jest różnorodna i przyjemna. I to jest jej uczciwa ocena, bez świadomego lub podświadomego odwoływania się do sukcesu albumu „Amplified Heart” z 1994 r. i pochodzącego z niego „Missing”. Najlepszy utwór: „Blame”. (Ania Pietrzak)

The Roots – Things Fall Apart

Czwarty album studyjny jednego z najlepszych amerykańskich zespołów hip-hopowych, który do przez wielu fanów i znawców hip-hopu uważany jest za najspójniejszą, a przy tym najbardziej wyrafinowaną płytę grupy. Kuriozalnie przyćmiła go jednak słaba (a z perspektywy dziś to i żenująca) historia dotycząca zastąpienia w singlowym „You Got Me” wokali Jill Scott, jego współautorki, wokalami Erykah Badu jako „bardziej znanej”, na co rzekomo naciskała wytwórnia MCA.

Jak pokazała historia, Scott tak czy siak sobie poradziła na hip-hopowej scenie, niemniej za „You Got Me” to właśnie Badu zgarnęła wespół z The Roots nagrodę Grammy w kategorii „Best Rap Performance by a Duo or Group”, przyznawanej po raz pierwszy w 2000 r. Utwór kapitalny, z niesamowitą drum’n’bass’ową perkusją na finiszu, ale że cała jego historia nieelegancka, warto zwrócić uwagę na inne genialne nagrania z płyty: „Step Into The Realm”, „Dynamite!” „The Next Movement” z udziałem DJ Jazzy Jeff & Jazzyfatnastees czy „Act too (Love of my life)” w którym Rootsów wsparł Common, jednym z „porządniejszych” raperów na amerykańskiej scenie hip-hopowej. Top! (Ania Pietrzak)

Bauhaus – Gotham

Listen to them: the children of the night. What sweet music they make. („Bram Stoker’s Dracula”, 1992) (Maciej Kaczmarski)

Jim O`Rourke – Eureka

Napisać, że okładka albumu „Eureka” Jima O`Rourke`a jest niewygodna, to nic nie napisać, ale już z takim oryginałem mamy do czynienia. Kiedy Jim otwiera usta, a robi to rzadko, to wiedz, że nie możesz tego przegapić. Ale czy ten album można brać do końca na poważnie, skoro początek zaczerpnięty jest z twórczości szkockiego humorysty Ivora Cutlera? Jeszcze dochodzi do tego frywolna wersja „Something Big” Burta Bacharacha.

Pewnie lepiej do końca tego nie robić, ale warto docenić rozmach stylistyczny, niemal wodewilowy. Szczególnie w „Through the Night Softly”, gdzie partie saksofonu wygrywa Ken Vandermark. To najbardziej przystępna płyta stworzona przez awangardowych twórców. „Eureka” powoduje zmącony i zmieszany zachwyt. (Jarek Szczęsny)

Stereolab – Cobra and Phases Group Play Voltage in the Milky Night

Sam początek mnie już bardzo kręci. Ten jazzowy galimatias w „Fuses”, który z czasem przeradza się w dalekie echa Novi Singers albo wycieczkę kosmiczną. Trudno jasno sprecyzować myśl kiedy ma się do czynienia z surrealistyczną wizją serwowaną przez zespół Stereolab. Choć, muszę to zastrzec, tak dobrze na całej płycie nie jest.

Początkowa obietnica czegoś nowego nie zostaje dotrzymana, bo później mam dość przewidywalne, avant-popowe utwory. Niemniej trudno nie docenić „Blue Milk” czerpiący z dokonań Steve`a Reicha, ale sprowadzony raczej do poziomu łatwiejszego do przyswojenia. (Jarek Szczęsny)

D’Arcangelo – Shipwreck

We don’t want other worlds. We want mirrors. („Solaris”, 2002) (Maciej Kaczmarski)

Underworld – Beaucoup Fish

Ostatnia płyta Underworld nagrana jeszcze jako trio. I chyba ostatni tak znaczący dla elektroniki materiał tego projektu. Choć byli tacy, którzy uznawali „Beaucoup Fish” za rozczarowanie, moim zdaniem to wciąż klasyka gatunku – płyta, którą na spokojnie położyć można obok wcześniejszych, przełomowych krążków Underworld.

Warto wspomnieć, że całość nagrywana była w kiepskiej atmosferze – w zasadzie na odległość (panowie pracowali osobno wymieniając się dyskami z materaiałem). Tym samym „Beaucoup Fish” – obok „Mezzanine” Massive Attack – to kolejny przykład na to, iż atmosfera w zespole nie musi przekładać się na jakość powstającej muzyki. Ciekawe. (Krzysiek Stęplowski)

Drexciya – Neptune’s Lair

Where I come from, there’s a terrible drought. We saw pictures of your planet on television. We saw the water. („The Man Who Fell To Earth”, 1976) (Maciej Kaczmarski)

Pole – 2

No 9000 computer has ever made a mistake or distorted information. We are all, by any practical definition of the words, foolproof and incapable of error. („2001: A Space Odyssey”, 1968) (Maciej Kaczmarski)

Sigur Rós – Agaetis Byrjun

Drugi album islandzkiej grupy nie dość, że zagwarantował im międzynarodowy rozgłos, do dziś pozostając ich największym sukcesem muzycznym i komercyjnym oraz rozsławiając lodowcową krainę obok jedynej i niepowtarzalnej Björk, to w Polsce doprowadził do jakiejś totalnej erupcji emocjonalności roczników polskiego wyżu demograficznego lat 80. XX w. „Agaetis Byrjun” słuchali chyba wszyscy i wszyscy jak jeden mąż wypłakiwali do tego litry łez, mimo że nikt nie rozumiał jednego słowa śpiewanego na płycie.

To zresztą stało się potem przedmiotem całego nurtu publikacji na różnego rodzaju stronach przedstawiających atuty wszystkiego co islandzkie. Z perspektywy dziś jest to sprawa niebywale intrygująca. Ale to pewnie rozumieją tylko urodzeni w rocznikach wspomnianego wyżu. Najlepszy utwór: nie potrafię wybrać. Spróbujmy więc tak: dla optymistów: „Starálfur”; dla pesymistów: „Svefn-g-englar”. (Ania Pietrzak)

Wolfgang Voigt ‎– 20 Minuten Gas Im November

Rok 1999 to także seria 20′ To 2000 wydawana najpierw przez label noton.archiv für ton und nichtton, a następnie, po jego połączeniu z Rastermusic, przez nowo powstały Raster Noton. CD nagrane przez Wolfganga Voigta, które ukazało się już w nowej oficynie w dość oczywisty sposób nawiązuje do brzmienia, jakie Kolończyk zdążył już wówczas ukształtować jako GAS. (Franek Ploch)

Coil – Musick To Play In The Dark vol. 1

You are excrement. You can change yourself into gold. („The Holy Mountain”, 1973) (Maciej Kaczmarski)

Chicane – Saltwater

Schyłek XX wieku był doskonałym okresem dla muzyki trance. Dziś jej główni przedstawiciele albo zupełnie zmienili muzyczny kurs (patrz: Tiësto) albo odeszli w niepamięć wraz z przeminięciem czasów świetności gatunku. Ci, którzy patrzą na te czasy z sentymentem z pewnością nie zapomnieli o Saltwater. Autor tego majestatycznego hymnu wciąż tworzy, a jego muzyka nadal ma coś z ducha lat 90. Przykładem niech będzie zeszłoroczny album Brytyjczyka – The Place You Can’t Remember, The Place You Can’t Forget. (Franek Ploch)

Andrea Parker – Kiss My Arp

The only thing that burns in Hell is the part of you that won’t let go of life, your memories, your attachments. („Jacob’s Ladder”, 1990)

Bogdan Raczyński – Boku Mo Wakaran

Debiut Bogdana w Rephlex nie przyszedł mu łatwo. Początkowo ignorowany przez wytwórnię w końcu przekonał do siebie Richarda Jamesa i od razu wysypał w pierwszym rzucie blisko 30 totalnie pokręconych eksperymentów, zarysowując swój charakterystyczny braindance’owy styl i zapewniając słuchaczom „melodię, rytm i rozrywkę” (jak mówiła deklaracja na pudełku płyty). Błogosławmy Up to Date za szansę usłyszenia w końcu tych eksperymentów na żywo. Kto widział i słyszał ten przyzna, że set Bogdana był nieziemski. (Franek Ploch)

Faust – Ravvivando

Ernest Hemingway once wrote, „The world is a fine place and worth fighting for.” I agree with the second part. („Se7en”, 1995) (Maciej Kaczmarski)

Four Tet – Dialogue

Kolejny mocny debiut tego roku. Kieran Hebdan przerzuca wpływy z macierzystego, postrockowego Fridge w rejony down tempo, future jazzu i house’u, nie stroniąc przy tym od sampli (, np. z Keitha Jarreta) lub nawet dźwięków tabli czy sitaru. Już tutaj można rozpoznać charakterystyczne dla (wówczas dwudzistojednoletniego) Four Teta organiczne brzmienie oraz zamiłowanie do precyzyjnie układanej rytmiki utworów. (Bartek Woynicz)

The Creatures – Anima Animus

The earth is evil. We don’t need to grieve for it. („Melancholia”, 2011) (Maciej Kaczmarski)

Gus Gus – This Is Normal

W 1999 roku byłem tym materiałem bardzo rozczarowany. Trudno się dziwić – wcześniejsze „Polydistortion” to dla mnie „płyta życia”, trudno było przebić ten status. Dziś jednak doceniam „This is Normal” – ostatni album Gus Gus nagrany w „klasycznym”, wieloosobowym składzie.

Jest tu kilka absolutnie mistrzowskich momentów: choćby „Superhuman”, „Snoozer”, „Blue Mug”, „Acid Milk”. I nawet wyraźny zwrot w stronę radiowego popu nie razi tak bardzo. Ok, Gus Gus wstawił tu miałkie „Ladyshave”, ale zaraz potem wynagrodził to genialną wersją „Old Skool Lego Mix” (bardzo polecam!). To wciąż jeden z trzech najlepszych krążków tego projektu (nasze zestawienie znajduje się w tym miejscu). (Krzysiek Stęplowski)

Round One to Round Five – 1993-99

Can I offer anybody like the best drug experience they ever had? („24 Hour Party People”, 2002) (Maciej Kaczmarski)

Breakbeat Era – Breakbeat Era

Poboczny, jednorazowy projekt Roni’ego Size’a i DJ-a Die’a z udziałem wokalistki Leonie Laws po dziś dzień nie ma konkurencji w dziedzinie organicznie brzmiącego drum’n’bassu (może E-Z Rollers lub Red Snapper?). Materiał w dużym stopniu oparty jest o melodykę jazzową i choć większość brzmień uwarzyła wspomniana dwójka, to jednak udział kapitalnych muzyków (m.in. bębniarza Toby’ego Pascoe) nagrywających pętle lub dogrywających melodie na wibrafonie czy gitarze (w „Late Morning” pojawia się sam Adrian Utley!) robi tu przeważającą różnicę. Czas się tej pozycji nie ima. (Bartek Woynicz)

Rowland S. Howard – Teenage Snuff Film

Choose life… But why would I want to do a thing like that? I chose not to choose life. I chose somethin’ else. („Trainspotting”, 1996) (Maciej Kaczmarski)

Cinematic Orchestra – Motion

Innowacyjny pomysł na debiutancki longplay projektu Jasona Swinscoe był taki, że producent przygotował posamplowane pętle swoich ulubionych nagrań m.in. Milesa Davisa czy Niny Simone i poprosił grupę sześciu muzyków jazzowych by wokół tych pętli improwizowali. Nagrane efekt ich pracy wespół z bazowymi samplami jeszcze raz pomiksował przynosząc w efekcie siedem pięknych jazzowych utworów, wpisanych jednakże w klimat panujących wówczas brzmień trip-hopowych. Choć dopiero następny album Cinematic Orchestra uznawany jest za opus magnum, to zdecydowanie nie powinno się zapominać o „Motion”. (Bartek Woynicz)

To Rococo Rot – Amateur View

Trudno opisywać muzykę tak abstrakcyjną. W drugiej połowie lat 90 To Rococo Rot umieszczano co prawda na modnej wówczas półce „post rock”, ale moim zdaniem to jednak osobna historia. Dziwaczne źródła dźwięków, elektroniczny patchwork, oszczędność i minimalizm. A przy tym wszystkim: niezwykła muzykalność i piękno.

Tak jakby panowie starali się opowiadać ciekawe historie za pomocą jak najmniejszej ilości słów. Albo za pomocą jak najdziwniejszych fraz. Na „Amateur View” udało się to idealnie – bo jest to chyba jeden z najbardziej „przystępnych” materiałów tego projektu. I według wielu – najlepszy. (Krzysiek Stęplowski)

Jimi Tenor – Organism

Wybijająca się pozycja w obszernej dyskografii „muzycznego Andy’ego Warhola” i choć została wydana w Warp Records, to w żadnym razie nie jest reprezentatywna dla brzmienia tej oficyny. Dostajemy tu bowiem koktajl zmieszany z soulu rodem z Barry’ego White’a, jazzowych wstawek skradzionych z partytury Quincy’ego Jonesa, a także funku w Prince’owej odsłonie. Na dodatek Fin dorzuca to tego drinka sporo elektroniki, ale raczej rodem z psychodeliczno-eksperymentalnego disco, niż z tej od kolegów Warp. Dziwna, ale wspaniała płyta. (Bartek Woynicz)

Czy o czymś zapomnieliśmy?

Wpisujcie swoje typy w komentarzach!







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
abstrakt
abstrakt
4 lat temu

bardzo dobra lista , mało w niej muzyki house , może nie jest ona odkrywcza, lecz bywa i jest nadal smakowita, ot na przykład = Ron Trent ” Primitive Arts ” .

Polecamy