Wpisz i kliknij enter

Moje płyty nieoczywiste

Muzyka (nie tylko) na wakacje.

To mógł być rok 1997. A może 1999? Jeśli chodzi o precyzyjną datę to mój mózg posiada pewne zatarcia pamięci, które utrudniają podanie konkretów w zakresie daty. Jednak dowody przeprowadzone przez literaturę (patrz „W stronę Swanna” Marcela Prousta) wskazują, że inne zmysły wywołują reminiscencję poprawiającą pamięć. I tak „Polka Dziadek” wywołuje we mnie automatyczne skojarzenie z wakacjami, które spędziłem w Białym Dunacju. Dochodzą do tego jeszcze zapachy wiejskiego gospodarstwa oraz odgłosy zwierząt, które witały poranek nie zważając na chęć wyspania się kilkunastoletniego mieszczucha. Zresztą mój ojciec nastawiając „Lato z radiem” też był już na nogach, a słynny początek audycji stawiał mnie na nogi.

Tym sposobem przechodzę do szczególnego okresu w roku jakim są wakacje, które w mojej rzeczywistości przeistoczyły się ze słodkiego lenistwa w konieczność zapewnienia potomstwu niezbędnych atrakcji. Nie zmieniły się jednak próby wykreowania letniego przeboju, który miałby wydobywać się lub atakować nas z każdej górskiej czy nadmorskiej knajpy. I tak rozbudzona pamięć wydobywa na wierzch przeróżne utwory, każąc sąsiadować ze sobą zespołowi New Kids on the Block z Sinead O`Connor. Snap przekonywał, że „Rythm Is A Dancer” a Brian Adams śpiewał dla Robin Hooda. Utwór „Coco Jambo” dostał się nawet do polskiego kina, a Varius Manx poczynił spostrzeżenia na temat ornitologicznego cienia. Jeśli powyższa wyliczanka nic wam nie mówi, to być może macie więcej szczęścia niż niżej podpisany.

Szczególność okresu wakacyjnego w feralnym roku 2020 sprawił, że postanowiłem spróbować zmienić nieco czysto zabawowy charakter tego okresu. Biorąc pod uwagę, że piszę te słowa w połowie sierpnia, można uznać mój pomysł za bardzo spóźniony. Będę się jednak zasłaniał pandemiczną wyjątkowością tego okresu oraz pozwolę sobie zauważyć, że prognozy dotyczące naszego siedzenia w domu są raczej gorsze niż lepsze, a więc poniższe można potraktować nie tylko jako próbę odczarowania wakacyjnych rytmów, ale jako powrót do ulubionych płyt, ponownych odkryć lub wywoływania zapomnianych wspomnień.

Po co komu tytuły?

Nic z tego nie zrozumiałem. Nie miałem (i nadal nie mam za bardzo, a nawet mieć nie chcę) pojęcia o czym śpiewał wokalista. Pamiętam niezwykły klimat, ambientowe tło, choć o ambiencie pojęcia nie miałem w ogóle. Niezwykła okładka albumu z obwolutą, w której wycięto albo nawias albo niedokończone koło. Zespół też wydawał się odległy, choć przecież Björk już znałem, a potem dowiedziałem się, że oni też pochodzą z Islandii. Jeszcze ten klip z dzieciakami, które w spadającym z nieba popiele się bawią. Idealna ścieżka dźwiękowa do kształtującej się, smarkatej odrębności. Była nią płyta „()” zespołu Sigur Rós.

Jednak w kategorii płyt, które wypełnione są utworami bez tytułów pierwszeństwo ma album, który należy odpalić przynajmniej raz w roku, a dla prawidłowej higieny psychicznej najlepiej puszczać go raz na dwa miesiące. Ostatecznie można codziennie. Wydany w 1994 roku album „Selected Ambient Works Volume II”, pod którym podpisał się Aphex Twin, to rzecz epokowa. Słuchany dziś nie postarzał się wcale, co zawdzięcza piekielnym siłom, z którymi musiał się dogadać ich twórca, bo zwyczajny śmiertelnik takich płyt nie nagrywa. To była, o przepraszam, to jest bardzo inteligentna płyta, której genialność potwierdzili wszyscy, którzy się z nią zetknęli. Choć ja w czasie, kiedy album pojawił się na rynku, widywany byłem w towarzystwie uroczych szarpidrutów z miasta Seatle.

Dwa duety i jeden tercet, czyli Polska górą

W 2014 roku nazwiska Tomasz Sroczyński i Marek Pospieszalski niewiele mi mówiły. W ogóle muzyka awangardowa, wywodząca się z jazzowych okolic, ale niekoniecznie tam się odnajdująca, była dla mnie enigmą, a polska scena dopiero dorastała i była na początku drogi do swej obecnej wielkości. Tymczasem wyżej wymieniony duet wypuścił album „Bareness”, gdzie kręcił się wokół muzyki repetytywnej, klasycznej, elektronicznej, a nawet ludowej. W ten sposób powstała płyta, do której zwieńczenia powracam zdecydowanie za rzadko. Szkoda tym większa, że natchnienie, które spływa na słuchacza w trakcie utworu „Bareness” ma ogromną siłę oczyszczającą.

Chwalenie w 2020 roku Wacława Zimpla jest rzeczą tyleż oczywistą, co konieczną. Jednak w 2017 roku, już utytułowany i doświadczony muzyk, postanowił wyjść poza jazzowy świat i nagrać płytę z Jakubem Ziołkiem. Etnograficzne wpływy, syntezatorowe plamy oraz masa instrumentów akustycznych sprawiła, że ich twórcy stali się najbardziej progresywnymi twarzami polskiej sceny muzycznej. Od tego albumu zaczął się triumfalny marsz polskiego klarnecisty, który dziś nagrywa z Samem Shackletonem czy Jamesem Holdenem.

Rok wcześniej, czyli w 2016, doszło do absolutnego przewrotu. Dokonało go trzech muzyków: Łukasz Rychlicki – gitara, Mike Majkowski – kontrabas i Paweł Szpura – perkusja. Wydawałoby się, że przy okazji przewrotu powinno być czarno od dymu i ogłuszająco od wybuchów. Tymczasem w wersji polskiej doszło do tego w towarzystwie całkowitego zapętlenia i minimalizmu. Album „Elite Feline” wydany w kwietniu zbierał od razu entuzjastyczne recenzje, a Łukasz Komła pisał, że „przypomina błądzenie z zamkniętymi oczami i zwiedzanie po omacku nieznanych nam wcześniej miejsc”. Skończyło się na tym, że w grudniu stał się sławny na cały kraj, a to za sprawą wygrania plebiscytu „Gazety Wyborczej” na najlepszą płytę roku.

Zimno, coraz zimniej

Trudno sobie wyobrazić lepsze schronienie przed palącym klimatem niż „Narkopop” Gasa. Ten wizjoner muzyki elektronicznej postanowił wrócić po siedemnastu latach przerwy i dał nam kolejne tomiszcze do swojego „żelaznego” kanonu. Utwory z cyframi 5 i 10 należą do moich faworytów, a Paweł Gzyl trafnie je podsumował: „Najpierw jest to marszowy rytm rodem z martial industrialu, skojarzony z progresywnymi klawiszami w „Narkopop 5”, a potem męski chór niczym z „Bogurodzicy”, osadzony na sprężystym pulsie deep techno w finałowym „Narkopop 10”. Nic lepiej nie zagospodaruje wam czasu jak długogrający i z dużym rozmachem stworzony masyw składający się głównie z minimal techno i ambientu.

Przenieśmy się teraz w północne rejony Pacyfiku, o których opowiada Rafael Anton Irisarri na płycie „The North Bend”, która w tym roku obchodzi dziesięciolecie i z tego powodu została wznowiona przez Lawrence`a Englisha i jego Room 40. Obaj panowie spotkali się w Polsce w 2009 roku i od tego czasu ich współpraca kwitnie, ale warto przypomnieć sobie ten album choćby dlatego, że jest to bardzo ambitne dzieło kontemplujące w wyrafinowany sposób pejzaże dźwiękowe. Muzyka ambient drone zyskuje tu pełniejsze brzmienie, a produkcja nie pozwala muzyce grzęznąć prezentując przy tym całe spektrum częstotliwości. Zmrożenie gwarantowane.

They’re all gulls in the sky / They all mimic love’s cry / And I wish I could die / Me or them” śpiewa z charakterystyczną manierą Grian Chatten, czyli wokalista Fointanes D.C., jednocześnie patrząc wprost na nas zza niebieskiego filtru podczas, gdy ja zastanawiam się czy bardziej przypomina Liama Gallaghera czy Iana Curtisa, by po paru sekundach wysłać do kąta swe rozważania i autentycznie cieszyć się z powrotu zimnej fali. Forma chwytliwa, melodyjna, ale i bardziej serio, bardziej poetycko i prawdziwiej. Mimo tego, że drugi album grupy „A Hero’s Death” ukazał się na koniec lipca 2020, to już wiem co mógłbym nazwać moją, wakacyjną płytą 2020 roku.

Coltrane razy dwa

Nie znam innej muzyki, która byłaby w stanie wyrwać najbardziej potępioną ludzką duszę z piekła i zabrać ją wprost do nieba. I zrobić to w niecałe trzydzieści cztery minuty. Tego czynu mógł dokonać tylko John Coltrane, a nadał mu tytuł „A Love Supreme”. Nie zrobił tego jednak sam, bo w towarzystwie Jimmy`ego Garrisona, Elvina Jonesa oraz McCoy Tynera, całość rejestrując w studiu Rudy`ego Van Geldera. Trudno przecenić wpływ tej płyty na losy muzycznego świata. To arcydzieło kompletne budzące moje ciągłe zdumienie oraz czystą fascynację, ale jest w tym coś jeszcze. Namysł filozoficzny o Bogu, Absolucie czy Miłości ostatecznej. Nie przesądzając o istnieniu jakiejkolwiek z tych rzeczy, a posiadając wszelkiej maści wątpliwości, to słuchając Coltrane`a i w zderzeniu z jego natchnieniem nie pozostaje nic innego jak osłupieć.

Podobny stopień paraliżu dotyka mnie w chwili, kiedy głośniki oznajmiają pierwsze tony utworu „Africa”, który otwiera album „Africa/Brass”. Podstępnie rozkręcający się utwór skrywa w sobie imponujący i okazały świat pełen wolnej wirtuozerii z bigbandowym składem. Przed Elvinem Jonesem i jego perkusją można swobodnie opaść na kolana, a przecież jest jeszcze „Greensleeves”, którą to pieśń Coltrane wygrzebał z XVI-wiecznej Anglii uważając za jedną z najpiękniejszych melodii ludowych na świecie. Afrocentryczna odyseja do lepszego świata, bardziej przyjaznego człowiekowi i zagrana z pełną wiarą, że taki świat jest możliwy.

Seks, wykluczeni, super bogaci i plaża

Wydany w lipcu 2012 roku album „Channel Orange” nagrany przez Franka Oceana od pierwszych chwil zyskał wielką popularność. Trudno się temu dziwić, gdyż Frank należy do wielce utalentowanych osób, a niektórzy widzą w nim osobowość twórczą na miarę Prince`a i jeśli jest w tym przesada, to niewielka. Odkąd wszedłem w bliższe relacje z tą płytą nie mogę jej nie odtworzyć kiedy za oknem żar zmiękcza asfalt. Na pewno wpływa ma to gładka, soulowa powłoka snująca się od wybitnie leniwego „Sierra Leone”. Estetykę lat 70. podbija kapitalny „Sweet Life”, w którym artysta zwraca uwagę, że nadmiar bogactwa oddziela posiadających je od reszty świata: „po co zwiedzać świat, skoro masz plażę?” – pyta.

W centrum płyty jest seks. Podróżujemy ze starożytnego Egiptu do klubu ze striptizem, a Ocean niejako przy okazji łączy losy kobiet (Kleopatra i striptizerka) podporządkowanych mężczyznom. Obok zestawia ze sobą sprawy cielesne z bólem, dając wyraźnie do zrozumienia, że jest to połączenie nierozerwalne. A my krążymy w wolnym tempie po syntezatorowym pniu, zabawiani beatem czy gitarowymi popisami. Chwilę dalej znajdziemy się w krainie różowej miłości. Kolor należy zestawić z żeńskim układem rozrodczym. Jednak zamiast dosadności czy wulgarności, z pomocą niezastąpionego André 3000, dostajemy prawdziwy hymn.

A skoro już o hymnie mowa to nie można pominąć wielkiego „Bad Religion”, gdzie na tylnym siedzeniu taksówki Frank Ocean próbuje poradzić sobie z własną homoseksualnością („I can never make him love me / Never make him love me”) tak chętnie potępianą przez religię skazującą kochających na potępienie, ale ta żarliwość w głosie wokalisty jest zaraźliwa. Nie radzę stawiać niczego łatwopalnego w pobliżu odtwarzacza, z którego ta piosenka się wydobywa. Przyznanie się do swojej biseksualności zrobiło sporo zamieszania, a odwaga artysty otrzymała wyśmienitą oprawę w postaci doskonałych smyczków. No i tak wylądowaliśmy znów w naszej smutnej rzeczywistości, gdzie nie pamięta się, że za tęczową flagą są ludzie, a nie ideologia.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
14 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
xxx
xxx
3 lat temu

Smutna rzeczywistość jest taka że nawet na portalu o muzyce musi być coś o tęczowych bo ktoś koniecznie musi pchać tą ideologię nawet tutaj

xxx
xxx
3 lat temu

W dużym skrócie jest to ideologia która przedkłada kolektywizm nad jednostkowość.

Argo
Argo
3 lat temu
Reply to  xxx

Oto nam się objawił idiota. Źródła tej wiedzy tajemnej poproszę.

xxx
xxx
3 lat temu
Reply to  Argo

Pan wybaczy, ale w moich kręgach dyskusja ustaje natychmiast po zastosowaniu przez interlokutora słów uznawanych za obelżywe, ponieważ nie mają one związku z merytoryczną rozmową, a są jedynie przejawem emocjonalnego podejścia do omawianych kwestii. Nie wspominając o zwykłym chamstwie.

KOR
KOR
3 lat temu
Reply to  xxx

Przepraszam bardzo, ale jeśli jest Pan takim zwolennikiem naukowego i merytorycznego wywodu, poproszę w takim razie o o to co Argo. Ale w formie mniej obraźliwej – skąd mianowicie ten opis tęczowej ideologii się wziął? Jakiż to szacowny publikator naukowy doszedł do wniosku, że tęczowa ideologia – jak ją Pan obiektywnie i nieobelżywie raczył nazwać- to w istocie wywyższenie kolektywizmu? Byłbym niezmiernie wdzięczny, bo trochę param się nauką i lubię korzystać i odnosić się do źródeł w wywodzie. W przeciwnym razie – w moich kręgach przynajmniej – nie dyskutuje się, jeśli interlokutor nie wykaże się solidną kwerendą, a rzuca jedynie tezy.

Winston Knowitall
Winston Knowitall
3 lat temu
Reply to  xxx

Smutna rzeczywistość jest taka że nawet na portalu o muzyce musi być coś o bogach i religii, bo ktoś koniecznie musi pchać tę ideologię nawet tutaj.

Brzmi znajomo?

Lex
Lex
3 lat temu
Reply to  xxx

Nie można po prostu usunąć komentarza kretyna?

xxx
xxx
3 lat temu
Reply to  Lex

No proszę, czekałem na taki typowy przykład lewicowej tolerancji i umiłowania wolności słowa.

Lex
Lex
3 lat temu
Reply to  xxx

Nie jestem lewicowcem i nie jestem tolerancyjny – podobnie jak Ty, mam swoje zdanie i je wyrażam.

KOR
KOR
3 lat temu
Reply to  xxx

Przecież mamy jeszcze wolność słowa – niech nie czyta jak mu nie pasuje. Ono zawsze musi pośmierdzieć swoim zatęchłym pseudofilozoficznym wywodem wsiowego myśliciela.

xxx
xxx
3 lat temu
Reply to  KOR

Przymiotnik „wsiowy” jest przejawem ksenofobii i klasizmu. Domyślam się, że jako młody i wykształcony mieszkaniec dużego miasta, na co dzień jest pan głosicielem równości i braterstwa.

KOR
KOR
3 lat temu
Reply to  xxx

Błędne domysły. Przymiotnik wsiowy nie jest przejawem klasizmu, ale pustki, przestrzeni. Wieś bywa piękna w przeciwieństwie do wiejskiego filozofowania, pustego właśnie i wygłaszanego w przestrzeń bez poszanowania zasad naukowego dyskursu.

Polecamy