Wewnątrz skrzyni.
Płyty tego norweskiego multiinstrumentalisty, producenta i kompozytora staram się regularnie opisywać, ale uderzam się w pierś, ponieważ pominąłem ubiegłoroczny album Geira Sundstøla, bo o nim tu mowa, zatytułowany „St.Hanshaugen Steel”. Wcześniejsze jego wydawnictwo to „Brødløs” z 2018 roku, gdzie Norweg połączył chociażby dwa utwory, które bardzo lubi, czyli „Warszawa / Alabama”. Ten pierwszy jest autorstwa Davida Bowiego i Briana Eno (pochodzący z „Low”), zaś drugi – Johna Coltrane’a.
Jesienią ukazał się piąty solowy materiał Sundstøla „Studio Intim Sessions vol. 1”, będący w jakimś stopniu woltą stylistyczną. Tym razem muzyk odszedł od aury ścieżek dźwiękowych do nieistniejących filmów, na rzecz spróbowania czegoś innego, ale z zachowaniem eksperymentalnego rdzenia. Najnowszej płycie Sundstøla towarzyszy bardzo ciekawa opowieść o jego wujku, którą postaram się streścić w kilku zdaniach.
Historia zaczyna się pod koniec lat 60. informacją o tym, że wujek był niespokojnym młodzieńcem w ich rodzinnym mieście Halden. Jak wielu młodych mężczyzn porzucił szkołę i wyruszył na morze. Był on szczególnie dobry w obieraniu ziemniaków i bardzo szybko został zatrudniony na frachtowcu M/S Kingfisher przewożącym owoce. Pracował na pokładzie tego statku przez kilka lat i cyklicznie awansował. Wypływał w różne zakątki, a jedną z misji było transportowanie bananów z Kingston do portów w Baltimore i Brooklynie.
W kolejnej dekadzie, kiedy wujek nie był już żeglarskim młokosem, ale już doświadczonym marynarzem, postanowił wrócić do ojczyzny, do Halden – mając w posiadaniu dwie duże skrzynie, gdzie jedna z nich była wypełniona egzotycznymi butami damskimi, którymi potem handlował w otworzonym przez siebie sklepie. A co kryło się w drugiej skrzyni? Mnóstwo płyt winylowych!
Sundstøl wspomina, jak kilka lat później obudziło się w nim zainteresowanie muzyką, między innymi dzięki winylom przewiezionym przez wujka, opisując to tak:
(…) zaprowadził mnie do skrzyni, abym mógł zobaczyć znajdujące się w niej skarby. Przez długi czas samo patrzenie wystarczało. Okładki płyt z jaskrawymi kolorami, pięknymi kobietami z rozczochranymi fryzurami i magicznymi grzybkami nie przypominały niczego, na co wcześniej patrzyłem.
Kiedy Sundstøl skończył 16 lat odziedziczył te wszystkie winyle. To były pierwsze tłoczenia takich amerykańskich artystów jak Rick Derringer, Allmann Brothers i Jerry Lee Lewis, a tuż obok albumy Serge’a Gainsbourga. Kolekcja zawierała także kilka jamajskich płyt, a wśród nich Lee Perry & The Upsetters, Augustus Pablo, Max Romeo, The Aggrovators czy King Tubby. I właśnie te krążki stały się inspiracją przy tworzeniu „Studio Intim Sessions vol. 1”.
– Kiedykolwiek tworzę muzykę, zawsze staram się stworzyć coś, co jest mną; czysta autoekspresja, moja ulubiona muzyka, a nawet lepiej, coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałem. Chciałem nagrać płytę bez zbytniego myślenia; mniej głowy, więcej serca. Tym razem myślę, że mi się udało. To, co łączy moje pierwsze cztery albumy, to to, że wychodzą gdzieś powyżej tułowia. Ten zapis natomiast pochodzi z miejsca poniżej pasa – Sundstøl.
Artysta postanowił nagrać albumu w duchu reggae (!), ale takiej klasy muzyk jak Sundstøl, nie chodzi – najczęściej – na łatwiznę, wręcz przeciwnie – napiera pod prąd, chcą stworzyć zupełnie coś nowego. Do swojego Studia Intim, które jeszcze w latach 90. dzieliło ten sam budynek z dość wątpliwym gabinetem masażu, Geir zapraszał co środę nowych i starych zaprzyjaźnionych muzyków, takich jak Maria Due, Lars Horntveth, Håkon Brunborg, Jarle Berhoft, Hans Hulbækmo, Erland Dahlen, Daniel Sandén Warg, Audun Erlien i Nikolai Hængsle.
Lider gra oczywiście na swoim ukochanym amerykańskim pedale steel i indyjskiej gitarze Shankar, a także wykonał większość partii basowych i klawiszowych. „Studio Intim Sessions vol. 1” startuje z poziomu pięknego nagrania „Gem”, który można określić mianem reggae’owej ragi. Wspaniała perkusja Dahlena, indyjsko-amerykańskie gitary, kosmiczne syntezatory, mięsisty bas i klarnety Horntvetha (znany m.in. z Jaga Jazzist). Przy utworze „Dogg” jest opowiastka o tym, że Sundstøl chciał nagrać swoją wersję „Lonely Woman” Ornette’a Colemanna, ale jak kwituje Norweg – nie wyszło, choć Geir sugeruje o wyczuwalnym podobieństwie z muzyką amerykańskiego saksofonisty. Lider gra tu na gitarze Shankar, basie, minimoogu, mandolinie, pedal steel, celeście, tureckim cümbüşie, organach, harmonijce. Sandén Warg zaś na skrzypcach fiddle i drumli, a perkusja niezmiennie należy do Dahlena.
W „Snik” Sundstøl debiutuje jako harfista, a basowymi dołami znakomicie kołysze Erlien. Wyszło z tego wolno kroczące i dubowe grzęzawisko. Podobnie zasysa uwagę i emocje kompozycja „Jekk”. W 2009 roku Geir wybrał się z Sandénem Wargiem do Indii, gdzie studiował grę na gitarze Shankar pod okiem mistrzyni tego instrumentu dr Kamalą Shankar. Shankar brzmi na styku western slide guitar i dobro, ale ma rezonujące struny, podobnie jak indyjski sitar czy norweskie skrzypce Hardanger.
W „Jekk” rozlewają się także różne syntezatorowe plamy, słychać Rolanda Juno 6, Arp DGX Pro, Prophet 5, minimooga i minipops 7. Najdłuższy na płycie „C’est vide en ville” powstał w metrze między Pendżabem a Paryżem. Pojawiło się tu sporo gości, w tym indyjskich: Gulzar Butt (harmonium, wokal), Chimta Raja Abdul (harmonium, wokal), Bashir Rydhem (benjo), a także norweska wokalistka Maria Due śpiewająca w języku francuskim, Hængsle (optigan, bas), Hulbækmo (perkusja), Pop (mandola), Jonas (dholak) czy Horntveth (saksofon sopranowy, Roland paraphonic 505). Na koniec „Whole” niejako inspirowany Księgą Rodzaju z udziałem wokalnych chórków Bernhofta, masą różnych syntezatorów/gitar Sundstøla i perkusją Hulbækmo.
„Studio Intim Sessions vol. 1” bardzo sprytnie przemyka między różnorodnymi stylistykami – choć w założeniu jest/miało być reggae – czasami na paluszkach, niekiedy slalomem, a jeszcze gdzie indziej ukradkiem, czołgającą się zbliża do rozmaitych światów. Sam lider nie wie czy z tego wyszedł reggae’owy album. Według mnie to muzyka silnie zakorzeniona tak samo w jamajskim poczuciu wolności, jak i uduchowionych Indiach, a co ciekawe, bez wyzbycia się norweskiej tradycji, która w sposób eteryczny daje o sobie znać wielokrotnie. Czy można być jednocześnie w kilku miejscach? Bilokacja? Trilokacja? Tak! Geir Sundstøl zbudował własny wehikuł, zapakował do niego naszą wyobraźnię i wraz z grupą świetnych muzyków, usadził na norweskim fiordzie z widokiem na Jamajkę, Indie i Francję. Przyniósł też trzecią magiczną skrzynię – już bez butów, winyli, za to wypełnioną po brzegi emocjami.
Hubro | wrzesień 2022
Oficjalna strona artysty »
Profil na Facebooku »
Strona Hubro »
Profil na Facebooku »