Wpisz i kliknij enter

Evita Manji – Spandrel?

Zgliszcza utopii

Istnieją nagrania o kontekstach tak przytłaczających, że nie układają się one w zwiewną sieć połączeń do rozpostarcia na pustym polu edytora tekstu. Zamiast tego jest elephant in the room, monolit, który domaga się, by o nim pisać bardziej, niż o muzyce i tym samym sprawia, że pisanie o muzyce wydaje się trywialne i nieadekwatne. Chodzi mi o wydawnictwa takie jak Life John Object albo A Crow Looked at Me Mount Eerie, związane z wydarzeniami niewyobrażalnymi dla wszystkich poza tymi, którzy sami je przeżyli. Co można o nich powiedzieć ponad to, co zostało już w nich powiedziane z perspektywy pierwszej osoby? Jak można smakować cudze cierpienie i orzekać, czy puszczone na Spotify zapewnia wystarczającą rozrywkę?

Spandrel? bezsprzecznie jest takim właśnie wydawnictwem. Evita Manji debiutuje materiałem, który jest nie tyle w cieniu tragedii, co stanowi jedno z wielu zagęszczeń wibracji po wstrząsie, jakim była tragiczna śmierć jej narzeczonej, producentki SOPHIE, przed dwoma laty. Wydany dokładnie w drugą rocznicę tego zdarzenia album jest dedykowany SOPHIE i obraca się wokół tematyki niepowetowanej straty.

A równocześnie przecież nie wszystko musi być w orbicie tej tragedii. Tak jak Evita Manji nie jest tylko „osobą, która była zaręczona z SOPHIE”, tak Spandrel? nie trzeba wcale słuchać wyłącznie w tym kontekście, chociażby dlatego, że w samym zakresie tematycznym porusza także inne problemy, na przykład gdy utwór Oil/Too Much ekstrapoluje osobistą katastrofę na globalną katastrofę klimatyczną.

Być może zatem lepiej oddać czarnej dziurze to, co przyciąga ona swoją masą, w nadziei, że zostanie jakaś reszta na tyle lekka, by umknąć polu oddziaływania. Nie słuchać wokół tragedii, lecz pozwolić jej wtopić się we wszystko, tak, by zobaczyć, że jednak jest coś poza nią samą.

Evita Manji istotnie bowiem nie ucieka wcale od wpływów SOPHIE, która przecież zmieniła nieodwracalnie tysiące żyć i nagrań nawet obcych jej osób. Muzyka na Spandrel? używa wielu podobnych do SOPHIE rozwiązań, zwłaszcza w zakresie sound designu: mokrych, metalicznych, hiperrealistycznych dźwięków, brzmiących w równym stopniu jak mechanizmy naśladujące organizmy, co organizmy zmierzające do mechaniczności. O ile jednak SOPHIE była jedną z ostatnich na tyle śmiałych, by za pośrednictwem takich technik snuć wysokiej rozdzielczości utopie, Evita Manji podąża w przeciwnym kierunku.

Spandrel? przedstawia raczej zimne i puste zgliszcza, jakie pozostają po nieodwracalnym upadku utopii. Precyzyjnie kontrolowane, przestrzenne dźwięki służą ostatecznie raczej elegijnemu nastrojowi, podobnie jak produkcja wokalu: zaawansowana nie do poznania wersja autotune nie przyłącza tutaj jakiegoś naddatku jak zazwyczaj, lecz przeciwnie, osiąga zamierzony efekt poprzez wytłumienie. Evita Manji doprowadza swój wokal do stanu, w którym wydaje się on jakby spopielony, pozbawiony jakiegoś elementu, dzięki któremu brzmiałby kompletnie. Kompletność jednak pozostaje na tej płycie poza zasięgiem.

Ostateczną formułą, w której działają utwory na Spandrel? okazuje się być cloud rap. Ten wpływowy od jakiejś dekady nurt przez pewien czas wydawał się raptem przejściową modą, która na przekór karkołomnemu kalejdoskopowi trendów wcale nie przeminęła, lecz zaczęła przechodzić w coraz bardziej wysublimowane iteracje, także za sprawą jej największych propagatorów ze Szwecji, Drain Gangu. Zmutowany, hiperfuturystyczny cloud rap Spandrel? przypomina najbardziej krystalicznie przejrzyste brzmienia z albumu E Ecco2k, może też nieco post-clubowe wycieczki Bladee i Mechatoka, lecz oczywiście bez ich słodko-gorzkiej, anielskiej euforii. Nastrój na tej płycie bardziej przypomina scenę w Melancholii Larsa von Triera, w której główna bohaterka próbuje swojej ulubionej pieczeni i po pierwszym kęsie stwierdza, że smakuje ona jak popiół. W każdym razie okazuje się, że to cloud rap jest aktualnym sposobem na bezpośrednią ekspresję, mówienie wprost tego, co zwykle należy obwarować aluzją i metaforą.

„Spandrel” to słowo, które na polski tłumaczy się w sensie architektonicznym jako „pachwina łuku” lub „produkt uboczny przystosowania” w genetyce. Coś, co jest niekoniecznym naddatkiem. Evita Manji zatem w tytule swojego albumu pyta: co zostaje? Co jest nagim fundamentem rzeczywistości, a co ozdobnikiem, który wykrusza się z czasem? Definitywna odpowiedź nie pada podczas odsłuchu. Jest tylko jeszcze jedno pytanie (Lies?) i kilka nierozstrzygniętych alternatyw. Być może najlepszą odpowiedzią, na jaką możemy liczyć, jest pewna zmiana tonu w dwóch ostatnich utworach na płycie. Nie smakują one bowiem tylko jak popiół, lecz rozbrzmiewają w nich słabe nuty nadziei. Nic już nie będzie takie samo, ale nawet w zgliszczach może być coś dalej. Musi być, to przecież jedyny możliwy ciąg dalszy.

 

PAN 30/01/2023
https://p-a-n.bandcamp.com/
https://evitamanji.bandcamp.com/







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy