Wpisz i kliknij enter

Chihei Hatakeyama – A Long Journey


Od czasów debiutanckiego „Minima Moralia” minęły już cztery lata. Po takim czasie można spodziewać się niespodzianek, szczególnie, że albumów Hatakeyamy, które pojawiły się pomiędzy pierwszym a tu omawianym nie słuchałem. Tymczasem wypuścił ich aż pięć w samym 2009 i zdaje się, że umknęły nie tylko mojej uwadze. Niewidzialności sprzyjała tułaczka po anonimowych labelach (tylko debiut w Kranky).

Pamiętne „Minima Moralia” było płytą medytacyjną, wykorzystującą zwiewną, new ageową elektronikę, leczniczy mimo stechnicyzowania ambient inspirowany twórczością Keitha Fullertona-Whitmana i żywą fascynację ideą harmonizowania dźwiękowych strzępków pracy maszyn w celu emulowania i wspomagania procesów somatycznych. Takie pozornie scholarskie, sterylne cele, nie przeszkadzały Hatakeyamie w szkicowaniu artystowskich impresji na zasygnalizowane w tytułach utworów obrazy: „Bonfire On The Field”, „Starlight Reflecting On The Surface Of The River”, „Beside A Well” etc.

Tytuł podzieliła płyta z książką Theodora Adorno, gorzko podważającą aktualność po II wojnie światowej starożytnych wskazań co do dobrego życia (m.in. Arystoteles – „Magna Moralia”). W serii krótkich esejów daje Adorno przykłady na metamorfozę jaką przeszła codzienność po globalnym konflikcie, konkludując, że najmniejsze zmiany w stworzonej przez człowieka maszynerii, systemie, mogą doprowadzić do katastrofalnych skutków. Nie mamy wpływu na wydarzenia nawet jeśli, próbując zapobiegliwości, staniemy się paranoikami roważających najmniejszy wybór i gest. Każde wahnięcie rutynowej obyczajowości doprowadzi do przełomu. Jedno z bardziej nośnych stwierdzeń pochodzących z Adornowskich „Minima Moralia” brzmi mniej więcej: „Drzazga w oku to najlepsze szkło powiększające”. Cierpienie pozwala dostrzec prawdziwą naturę świata i odsunąć się od jego mielącego mechanizmu (w wypadku Adorno – od faszyzmu) niemal automatycznie, jakby odsuwając rękę od ognia. Hatakeyama próbował swoim debiutem ukoić te pesymistyczne obserwacje, odwołując się m.in. do natury jako ostoi porządku niewątpliwie przyjaźnie nastawionej do człowieka i jego wytworów.

Mimo stechnicyzowania, wyczuwalnego chłodu, momentami wręcz użytkowego charakteru, oswajał odbiorcę humanizm tej muzyki, jej przywiązanie do tradycji i tym podobnych wartości, które muszą brzmieć pretensjonalnie w kontekście muzyki, jaką zazwyczaj omawiamy w Internecie. Terapeutyczna siła przyrody, podsuwającej kojące, przeciwstawiające się traumie, alegorie życia wewnętrznego, ma zostać tchnięta w muzykę i roztaczać wokół słuchacza iluzję odpoczynku na łonie natury, bez konieczności ruszania się z domu. Jak przedstawia się twórczość Hatakeyamy dzisiaj?

O „Long Journey”, pierwszym z dwóch albumów wydanych na początku tego roku, sam Hatakeyama mówi, że jest metaforą życia, autorską wizją podróży od narodzin do śmierci. Poruszamy się więc nadal na poziomie abstrakcyjnych, wysokich wartości. Tytuły utworów, być może nawet jeszcze precyzyjniej niż na debiucie, nadal tematyzują muzykę: „Morning Arrive On The Island”, „The Moon Reflecting On The Surface Of The Ocean”, „The Dance Of The Sea” itd. Sporo tu motywów akwatycznych, nawiązań do klasyków sięgających po pianino dla impresjonistycznego odwzorowania dźwięku fal i zarażenia odbiorcy atmosferą pobytu nad wartkim nurtem, z całym koszykiem skojarzeń, jaki koniecznie trzeba zabrać na taki piknik. Hatakeyamie nie udało się jednak zrealizować concept albumu na temat przemijania. Miałoby to sens kilka lat temu, w ciągle żywym zetknięciu z Adorno. Po latach widocznie zabrakło intelektualnej pożywki i do głosu doszły banalne i nieprecyzyjne emocje. „Long Journey” ogranicza się do filozofujących obrazków, oszczędnej poezji o spokojnym, zdystansowanie optymistycznym rytmie. Kilka fragmentów rozmów, kilka sprzężeń, parę szkicowych melodii, atmosfera uwolniona od Fullertonowskich szumiących struktur, przejrzyste przejścia od frazy do frazy, od motywu do motywu, imitujące niemalże piosenkowe mostki. Zupełnie brakuje zanieczyszczeń, które na „Minima Moralia” ewokowały surowość opisywanych zjawisk tak dokładnie, że można było odczuć porowatość drewna i śliską obłość otoczaków składających się na nieregularne dno potoku.

Kilka linii gitary z debiutu Japończyka, podobnie jak te z „Endless Summer” Fennesza, można było wyłuskać z efektów i po długim nawet czasie rozpisać, zdaje się, z pamięci. „Long Journey” cierpi na niedostatki koncentracji. Pokazowo minimalistyczne, rozcieńczone utwory, demoralizują odbiorcę przyzwalając na bezmyślny letarg. „Minima Moralia” narzucało koncentrację, „Long Journey” proponuje komfort, rozluźnienie, nie obiecując wiele więcej niż chwilę ucieczki od rzeczywistości. Trudno znaleźć w sobie dość dyscypliny, by porządnie skrytykować to dziełko zastałego artysty, którego podziwiać wypada na ten moment jedynie za rzadką umiejętność pozyskiwania sympatii odbiorcy. Ładna płytka, przy której warto spędzić jedno lub dwa popołudnia, ale której nieinwazyjność na dłuższą metę męczy, w kółko łudząc odnalezieniem nie istniejącego punktu zaczepienia.
Home Normal, 2010







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
4 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
two_dots
two_dots
14 lat temu

Z całym szacunkiem dla wykonawcy, w katalogu Home Normal można znaleźć o wiele bardziej wciągające pozycje. Chihei dobrze poradził sobie na pierwszym wydawnictwie dla Kranky czy na Saunder.
Słuchając tej płyty mam wrażenie, że nagrał coś nieco na siłę dla labelu.
Podobnie czuję słuchając Off The Sky z HN, płyta podchodzi mi średnio chociaż OTS uważam za swego rodzaju fenomen.

paide
paide
14 lat temu

Jeśli, nie miałeś, Filipie, okazji słuchać innych płyt Chiheia, to takie wrażenie, jest naturalną reakcją. Ja już się przyzwyczaiłem, że Minima Moralia była chyba jednak najwybitniejszą pozycją w dorobku, co nie przeszkadza mi w czerpaniu przyjemności ze słuchania nowych albumów Hatakeyamy. Poza tym jest jeszcze piosenkowy Luis Nanook i klimatyczne Asuna + Opitope. Pozdro!

Aes
Aes
14 lat temu

Wg mnie jest to raczej zwyżka formy Japończyka. Fakt faktem, nic odkrywczego nie nagrał na tym krążku, ale po ostatnich, produkowanych niemalże taśmowo produkcjach nijakich, tutaj wreszcie było na czym ucho zawiesić.

mallemma
mallemma
14 lat temu

wyjątkowo ładny ambient, acz jego ostatni ghostly garden znacznie bardziej przypadł mi do gustu, wydaje się ciekawszy brzmieniowo i nieco bardziej pokomplikowany.

Polecamy