Okładka nowego albumu Matthew Deara jest odpychająca i do słuchania raczej nie zachęca. Wygląda tak, jakby babcia z hiszpańskiej Borji, która poprawiła obraz Jezusa, chciała poprawić też portret Deara. Niezmiennie, nazwisko jednak przyciąga. Oto bowiem dwa lata po „Black City”, jedna z najgorętszych postaci nowych brzmień serwuje swoją porcję nietuzinkowej muzyki.
Niektórzy wolą Audiona, niektórzy False – zakurzone wcielenia Deara grające ś.p. minimal i ciężkie techno. Niektórych urzeka „Black City”, album uginąjący się pod naporem przymiotników, porównywany do miejskiej symfonii, schyłkowych, postmodernistycznych wizji bla-bla-bla… Niewątpliwie płyta doskonała, całkiem wizjonerska – po prostu ciekawa dla ucha i wciągająca, przenosząca Bowiego i Eno w 2010 rok. W 2012 czas na „Beams”.
„I don’t know who the fuck I am, and my songs try to
address those moments when we’re flirting with identity.”
Jeżeli uwierzymy w to zdanie, wypowiedziane kilka chwil po premierze „Beams”, flirtowanie z tożsamością i rzeczywistością w życiu Deara bardzo się zmieniło. Z hipnotycznych i rewolucyjnych wręcz podkładów czy słów znanych z „Black City”, teraz, na „Beams” wchodzimy w zaskakująco lekkie i przyjemniejsze klimaty chóralnego popu i synthu, sprzedane w awangardowej otoczce. Zaiste, przebogata dźwiękowo płyta kokietuje dźwiękiem w każdym utworze. Matthew wciąż szlifuje swoje kompozytorskie zacięcie – jako autor tekstów, muzyki, zawiadowca bandu. Świetnie brzmią szumy, organiczne syntezatorowe i instrumentalne echa – tropikalne przebłyski i pogłosy w „Her Fantasy”, czy bardzo wyczuwalna fascynacja rockiem – ciężka linia bassowa, riffy – w „Earthforms”. Gdzieś majaczy techno, czasem pogięty pop. Czegoś jednak brakuje. Mimo, że dźwięki są imponująco wyselekcjonowane a wokal wydaje się nie do podrobienia, cały towar się rozsypuje – szwy pękają, łatki odpadają, płyta milknie. Bo kiedy nie ma błysków – nie ma oklasków.
http://www.youtube.com/watch?v=6xG0fQw2jW0
Skoro Dear szuka i zadziwia, to czy znajduje nowych słuchaczy i dopieszcza tych starszych? Płyta nie przechodzi i nie przejdzie bez echa, bo trzeba oddać Dearowi co Dearowe – że została utkana z misternych dźwięków. A jednak rozgryzanie/przyswajanie jej idzie opornie. Bywa męcząco i statycznie. Dear jest zbyt utalentowany i pracowity, aby powiedzieć – „to słaba płyta”. Z drugiej jednak strony „Beams” to album za średni, aby rzec – „o tak, naprawdę jest to dobra rzecz”.
Ghostly, 2012
moim zdaniem okladka jest swietna, bardziej intryguje niz odpycha. Dobrze pasuje tez do zawartosci.