Wpisz i kliknij enter

Americana na Malcie

Potężny, szkolony klasycznie, nie dający okazji do znalezienia jakiegokolwiek „ale” – w tym elemencie Sierra jest po prostu perfekcyjna. Śmiem twierdzić że bez mikrofonów i nagłośnienia tak samo dobrze słychać byłoby jej wokal i zrozumieć wszystko to co chciała przekazać poprzez swój głos. Emocje aż wibrują w powietrzu w „Bare Hides and Buffalo” czy jednym z nieznanych mi dotąd kawałków (może jakiś nowy? w każdym razie ten z „chopperowanymi” klawiszami). Grudzień 2005 – pierwsze zetknięcie z Coco Rosie w Ctrl Alt – „K-hole” i „Beautiful Boyz”, w przedświątecznej atmosferze zmagań z bielą zaśnieżonych ulic i brakiem pomysłów na prezenty, rozpalają pierwsze fascynacje siostrzanym duetem. Styczeń 2006 – płytka wpada w moje łapy, z odtwarzacza wyjmę ją dopiero w okolicach kwietnia. Luty 2006 – w HCH donoszą o planach organizacji wspólnego koncertu Antony & the Johnsons, Devendry Banharta i Animal Collective w ramach corocznego festiwalu Malta w Poznaniu. Pierwsze nieśmiałe przebłyski nadziei na występ sióstr. Kwiecień 2006 – pierwsze przecieki na temat występu Coco Rosie. Poznań? Kraków? Maj 2006 – wszysto się wyjaśnia – już 30 czerwca dojdzie do wspólnego występu w/w czwórki, jednego wieczoru, na jednej scenie. Można szykować się na nowojorski atak na Malcie! A konkretnie na Dziedzińcu Różanym CK „Zamek”

30.VI 2006 – do Poznania docieramy przed 19-tą, z godzinnym wyprzedzeniem, coby zająć sobie jak najlepsze miejsca. Ktoś sugerował kilka dni wcześniej, że jako pierwsze na scenie pojawią się właśnie siostry. Okazuje się że po długich zmaganiach w kolejce i niezbyt miłym potraktowaniu „zwykłych” (czyt. bez plakietki VIP) uczestników koncertu, jesteśmy zmuszeni do zajęcia miejsc siedzących (?!?!?!) 100 km od sceny. No właśnie, od kiedy to na takich koncertach się siedzi??? Hmmm, organizatorzy nadal potrafią zaskakiwać, tak jakby nie wiedzieli że takie dźwięki najlepiej odbiera się stojąc w tłumie pod sceną i rytmicznie podrygując do muzyki. Zresztą w miarę rozwoju wydarzeń i kolejnych gwiazd na scenie okazywało się że mój pogląd na temat roli tych nieszczęsnych krzesełek podziela wiele osób, tak że w trakcie występu Animal Collective po tychże krzesełkach się po prostu… skakało. Nie ma tego złego 😉

No ale wracając do samego początku – jako pierwszy na scenie melduje się Devendra Banhart i jego hippisowska kompania. Długie włosy, kolorowe ubranka, szlaczki, wzorki, kwiatki i inne zwierzątka, dwie gitary akustyczne, bębenki – atmosfera prawie taka jakby wpadło się do ich nowojorskiej komuny. Nawet butelka whisky gdzieś się leniwie przetacza po scenie, być może nie tylko ona 😉 Cztery osoby prztykają sobie ładne melodie na swoich akustycznych instrumentach, Devendra i drugi gitarzysta coś tam sobie nucą, potem zmienia ich pani, pan za bębenkami od czasu do czasu puknie w swój niewielki zestaw.

Ciekawe, rozbudowane harmonie, sielankowa atmosfera, ale ja przyzwyczajony do innego nowojorskiego stylu, tego spod znaku the Rapture czy Radio 4, trochę ziewam. Dobrze że w drugiej części udaje się im rozkręcić, wreszcie można usłyszeć mocniejsze akcenty stopy i werbla, wreszcie jest miejsce na przestery elektrycznych gitar, wreszcie i sam Devendra intonuje nieco bardziej wyraziście i z jakby większym zaangażowaniem. Zaczynam się nieco ruszać, wkrótce nawet wstaję z miejsca i przemieszczam się w stronę drugiego dziedzińca po piwo. W międzyczasie zespół zaprasza ochotnika do zaśpiewania jakiejś swojej autorskiej piosenki, ponoć to stały punkt programu. Odważnych nie ma, wreszcie po chwili na scenie pojawia się niejaki Adam i zaczyna swoje 5-minutowe show. Poziom artystyczny dość kontrowersyjny, ale za to śmiechu co nie miara. No i brawa za dobre chęci :). Sama końcówka to już odkręcone wzmacniacze do połowy. Występ niezły, ale nie porwał.

Po krótkiej przerwie, podczas której obsługa techniczna uwija się jak w ukropie, na scenę wychodzi Antony i jego the Johnsons (coś jak the Bad Seeds?). Pierwsze kilka utworów ucieka gdzieś obok, w momencie gdy ze sceny dobiegają pierwsze dźwięki, spotykam pewną przesympatczną znajomą (pozdrowienia dla Kamili), z którą zaczynamy plotkować na różne ciekawe tematy, co kończy się dość niefortunnie – dostajemy reprymendę od jakiegoś starszego jegomościa i kilka złowieszczych spojrzeń od zaangażowanej publiki. Ich prawo, też bym się tak zachował gdyby ktoś w trakcie koncertu Bauhaus czy PJ Harvey przeszkadzałby mi swoim gadaniem od rzeczy ;). Pozostaje nam szybko się ulotnić, żeby już więcej się nie narażać.

Zmieniając miejsce obserwacji, zmienia się również perspektywa, na tyle że ostatnich 3-4 kawałówi słucham w skupieniu i autentycznie wciągam się w klimat antonowego, vibratowanego falsetu (jego głos potrafi mnie zarówno rozdrażnić jak i uspokoić – hmmm…) i delikatnego fortepianu (ach, jak dostojnie wygląda ten czarny Steinway) oraz wtórujących mu sekcji smyczkowej i basu. Jedyne czego mi brakuje to mocniejsze uderzenie perkusji, z której zrezygnowano z niewiadomych przyczyn. W przerwach między kolejnymi utworami Antony zagaduje publiczność, opowiada m.in. o liwkidacji jednostek ponadprzeciętnie wrażliwych w niektórych społeczeństwach, dziwi się też niewiedzącemu taksówkarzowi, który nie potrafił mu udzielić odpowiedzi na pytanie o miejsce spotkań transwestytów. No właśnie, image piosenkarza to kolejny kontrowersyjny element – wygląd otyłej baby po kuracji hormonalnej jest ciut śmieszny, ale nie od dziś wiadomo że artyści to dziwacy, a zwłaszcza Ci którzy ocierają się w jakiś sposób o geniusz :).

Po kolejnej, tym razem nieco dłuższej przerwie, na scenie pojawiają się wreszcie siostry z Coco Rosie. Sierra ubrana w t-shirt Miami Dolphins, tak na oko o trzy numery za duży, z piękną sztuczną łezką pod okiem, wyluzowana, sprężysta, czym popisze się później w trakcie break danceu w rytm „Noahs Ark”. Bianca zupełnie inna niż siostra – introwertyczna, nieufna, kocia (domalowane wąsy!), ubrana w różowy szlafrok (podomka?), uszy przekłute długimi wisiorkami. Obie wyglądają tak jakby przed chwilą skończyły jakieś domowe prace, totalnie negując stereotypowy wizerunek gwiazd muzyki. Brawo! Pełna naturalność i spontaniczność emanująca od obu pań pozwala złapać im fantastyczny kontakt z pubicznością. Widać że Sierra jest liderką i głównym motorem napędowym w poczynaniach muzycznych – to za jej sprawą z różnych zgromadzonych na scenie instrumentów wydobywają się przemiłe dla ucha dźwięki. Raz jest to harfa, raz gitara, raz korgowy syntezator – czuć obycie z różnoraką materią dźwiękową, słychać lata nauki. Ale to co najbardziej urzeka w niej to oczywiście głos.

Potężny, szkolony klasycznie, nie dający okazji do znalezienia jakiegokolwiek „ale” – w tym elemencie Sierra jest po prostu perfekcyjna. Śmiem twierdzić że bez mikrofonów i nagłośnienia tak samo dobrze słychać byłoby jej wokal i zrozumieć wszystko to co chciała przekazać poprzez swój głos. Emocje aż wibrują w powietrzu w „Bare Hides and Buffalo” czy jednym z nieznanych mi dotąd kawałków (może jakiś nowy? w każdym razie ten z „chopperowanymi” klawiszami). Bianca na tle siostry wypada nieco mniej okazale, mimo że w studyjnym wcieleniu bardziej podobała mi się młodsza panna Cassady. Oprócz swojego zmanierowanego śpiewu i gry na dziecięcych zabawkach, dorzuca też jeden banalny epizodzik przy fortepianie i całkiem niezłą rapowankę w „Noahs Ark”.

Jest dobrym uzupełnieniem swojej starszej siostry, ale sama na scenie raczej by się nie obroniła. Nawet w towarzystwie tak wyśmienitego beatboxera, jakim jest ich czarnoskóry, całkiem nieźle przypakowany kolega, na którego można było się wcześniej natknąć w trakcie przechadzki po terenie festiwalu. Gość oprócz tego że staje się podstawą rytmiczną w większości numerów (brzmi jak 8-bitowy sampler z włączoną funkcja downsamlingu), dośpiewuje również partie melodyczne i tworzy z Biancą przeuroczy duet (ciekawe co na to Devendra? 😉 ). A na dokładkę serwuje skok w publiczność! Tak, to strzał w dziesiątkę, dzięki niemu utwory stają się jeszcze ciekawsze i bardziej żywe, w pełni rekompensuje brak perkusji (ta pojawia się jedynie w „Noahs Ark”). Cały koncert zasługuje na najwyższe noty, śmiało mogę uznać występ sióstr za najlepszy tego wieczoru i tej oceny nie są w stanie zmienić dwie drobne skazy – brak Antonyego w „Beautiful Boyz” i pominięcie mojego ulubionego „South 2nd”, którego tak bardzo oczekiwałem w wersji live. Może następnym razem, przy okazji jakiegoś dłuższego występu? Oj, pięknie by było 🙂

Oczywiście po intensywnym emocjonalnie i pełnym wspaniałych doznań występie Coco Rosie muszę udać się na jakiegoś ocucającego drinka. Ze znajomymi siadamy w czymś na kształt restauracji, dzieląc się wrażeniami z dotychczasowych trzech koncertów. Coś tam bredzę, wszystko jakoś tak nieskładnie próbuje układać się w logiczne konstrukcje, mam trudności ze skupieniem. W międzyczasie na scenie dzieją się wielkie rzeczy (a dla mnie straszne) – Antony i Bianca wykonują wspólnie trzy utwory, o których dowiem się z opowiadań. Ech…

Po jakiś 30 minutach decydujemy się wyjść na zewnątrz, okazuje się że na scenie produkują się już chłopaki z Animal Collective. Moje przytępione już nieco zmysły mają spore problemy z wyłapywaniem bodźców dźwiękowo-wizualnych. Z pierwszej części ich setu pamiętam tyle że było jakoś tak chaotycznie i bez koncepcji. A może po prostu nie mogłem się wkręcić w atomosferę tego dość dzikiego przedstawnienia? Tak czy inaczej, druga część w pełni rekompensuje mi tę stratę i udaje mi się rozbujać swoje zmęczone członki.

Jednostajny, half-timeowy groove, dużo gitar, mniej lub bardziej przesterowanych, ale zawsze wystarczająco intensywnych, mocno osadzone bębny i nawet sporo elektroniki, tworzą mieszankę niemalże wybuchową, a już na pewno najbardziej rocknrollowo-dance-punkującą tego festiwalu. Słyszę tu trochę wygładzonego elektronicznym beatem post punka, właśnie tego spod znaku DFA Records, trochę naleciałości transowych, tak uparcie eksplorowanych przez innych ziomków z Wielkiego Jabłka czyli the Liars.

Można się jedynie zastanawiać dlaczego wcześniej nie wypuszczono na scenę Zwierzęcego Kolektywu, który swoją spontanicznością i siłą brzmienia miałby spore szanse na to żeby rozbujać część sztywnej publiki z Antonyego, zanim ta rozpierzchnie się po dziedzińcu albo ucieknie w stronę wyjścia 😉 Anyway, z tego co obserwuję, większość pozostałych ludzi bawi się wyśmienicie, krzesełka wreszcie przestają służyć do siedzenia, po nich się już po prostu skacze. Choć zapewne bezpieczniej byłoby bez tego toru przeszkód. A tak niektórzy, szczególnie amatorzy mocniejszych trunków, mają pewne problemy z ustaniem i co jakiś czas zaliczają efektowne loty. Myślę że nie o to chodziło organizatorom. Niech będzie to dla nich nauczka na przyszłość, oby tylko wyciągnęli prawidłowe wnioski.

Koncert Animali kończy się gdzieś po pierwszej. Pozostaje tylko chwilkę ochłonąć, znaleźć znajomych, wsiąść do samochodu i przebyć trasę Poznań – Łódź. W głowie ciągle przewijają się obrazy i dźwięki jakich doświadczałem przez ostatnie sześć godzin. Oczywiście z naciskiem na fantastyczny występ Coco Rosie, które swoją płytą i genialnym show atakują pozycję zespołu numer jeden roku 2006. Na razie udanie i bez „perspektyw” na porażkę :).







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
15 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
bubble
bubble
16 lat temu

Beznadziejny tekst, Bianca uzupełnieniem siostry..!?!?! No braaawooo poprostu padam do stóp..;/

oszum
oszum
17 lat temu

strasznie zły artykuł, pominę już nawet jakość zdjęć, bo aż szkoda.
polecam poczytać gazety, bo za takie rzeczy jak emotikony, trzy znaki zapytania, trzykropki plus nieustanna prywata, powinno się odcinać dostęp do klawiatury.
poziom słabej notki na blog, to mój pierwszy przeczytany artykuł na nowamuzyka.pl, ale więcej wcale nie chcę.
nie obchodzi mnie skąd jest autor, kogo spotkał i kiedy wyszedł na piwo.
katastrofalne.

Jul
Jul
17 lat temu

Tekst jest po prostu luzacki, natomiast najgorsze na stronie są zdjęcia…

All the love
All the love
17 lat temu

Z przyjemnoscią się czytalo i przypominalo koncert.
Pozdrawiam :)))

vespe
vespe
17 lat temu

artykuł przekombinowany a autor niedoświadczony i jakis uprzedzony…

lfr
lfr
17 lat temu

Rzeczywiście relacja zupełnie nie muzyczna. Kartka z pamiętnika rockowej nastolatki. Takie teksty nie sluża niczemu dobremu. Pomysl z usunieciem krzeselek? Bzdura! Nie potrafie sobie wyobrazić Kulczyka albo Imieli przez 6 godzin na stojąco. Koncert byl w miejscu kameralnym, do ktorego krzeselka pasowaly.
Jesli chodzi o wady, to organizator nie powinien wpuszczac tuz po 20:00 kazdego kto przechodzil obok dziedzinca. Ci przypadkowi ludzie (nie placili, a siedzieli pod sceną) zaslaniali, rozmawiali i przeszkadzali fanow Antonego. Mysle, ze bylo to nie fair wobec osob, ktore z trudem wydaly 100 zł na bilet i znalazly sie w tlumie znudzonych poznaniakow, ktorzy przypadkowo sobie zahaczyli.

john mcenroe
john mcenroe
17 lat temu

tak, zgodzę się że ta relacja jest mocno subiektywna (miała być taka w założeniu) i rozumiem że taka forma wzbudza kontrowersje i możę być szczególnie niestrawna dla tych osób, które zupełnie inaczej odebrały to co się działo w czasie tych czterech koncertów.
chcę jednak zwrócić uwagę na to że, wbrew temu co sugerują niektórzy komentatorzy (albo czego nie chcą zauważyć), jest tu całkiem sporo faktów, które są jak najbardziej obiektywne i trudno z nimi dyskutować – szczególnie w części z Coco Rosie, które nie ukrywam że były absolutnym priorytetem dla mnie.
oczywiście mogłem zrezygnować z opisów reszty koncertów i wstawek osobistych, miałbym przynajmniej mniej roboty… ale obraz całego wieczoru byłby niepełny. wszystko to co działo się w ciągu tych czterech części łączyła jakaś wspólna nić, której widocznie po prostu nie udało mi się przełóżyć na formę tekstową. cóż. moja nieudolność…
aha, dziękuję za pierwszy konstruktytwny krytyczny komentarz 🙂

wajchowe odgłosy
wajchowe odgłosy
17 lat temu

Relacja bardzo subiektywna. Jeśli ten portal ma być miejsem, w który publikuje się relacje z podróży , włącznie z emotikonami i szczegółami typu: No i brawa za dobre chęci :). , spotykam pewną przesympatczną znajomą (pozdrowienia dla Kamili), , muszę udać się na jakiegoś ocucającego drinka. i Ze znajomymi siadamy w czymś na kształt restauracji, dzieląc się wrażeniami z dotychczasowych trzech koncertów. Coś tam bredzę,[…] to jest nienajgorzej. Jesli ma byc powaznym portalem o Nowej Muzyce troche ta relacja niepoważna. Bliżej mi do podejscia nr 2, choc jesli tak wolicie – prosze bardzo.

ten
ten
17 lat temu

a mi sie podoba, taka ludzka!

nikt
nikt
17 lat temu

poziom tego artykulu jest zenujacy. powinniscie bardziej uwazac co publikujecie. autor to jakis ignorant muzyczny, a w dodatku tekst tragicznie napisany

dart
dart
17 lat temu

dla sympatycznej panny Krysi od nie mniej sympatycznego pana Gucia 😀

Robert
Robert
17 lat temu

O co wam w ogóle chodzi? Normalna, fajna relacja, czyta się z przyjemnością.

ak
ak
17 lat temu

orany, pierwszy raz widzę żeby ktoś pisał taką tandetę. w życiu bym się nie spodziewała że coś takiego może się gdziekolwiek ukazać. aż mnie poraziło. to smutne bardziej niż złośliwe.

g
g
17 lat temu

co za beznadziejna relacja:P

john mcenroe
john mcenroe
17 lat temu

biję się w pierś za błąd w słowie animal :/

Polecamy