Wpisz i kliknij enter

B12 – Last Days Of Silence


Anglicy potrafili bowiem w niezwykły sposób oddać nastrój i brzmienie powstającego wówczas w Motor City uduchowionego techno. Z czasem sprawa oczywiście wyjaśniła się, a Golding i Rutter, nagrywający jako B12, Redcell, Cmetric i Musicology, skupili wokół siebie innych brytyjskich artystów, dzielących z nimi muzyczne fascynacje – choćby takie projekty, jak As One czy Stasis. Muzyka B12 od razu zafascynowała założycieli młodej wytworni Warp. Nic więc dziwnego, że jednym z pierwszych jej wydawnictw okazał się debiutancki album Goldinga i Ruttera – „Electro-Soma”. Wraz z płytami Autechre i Polygon Window stworzył on podwaliny pod rozwój angielskiej sceny IDM. Popularność B12 przypieczętował drugi krążek duetu – „Time Tourists”. Kiedy wydawało się więc, że Golding i Rutter staną się topowymi twórcami elektroniki lat 90., obaj panowie zawiesili działalność. Dopiero po niemal dziesięciu latach przerwy powrócili pod szyldem B12 w 2006 roku z koncertami i nowymi singlami. Dziś otrzymujemy wreszcie trzeci album duetu – „Last Days Of Silence”.
Płyta przynosi zarówno wyraźne odwołania do twórczości duetu sprzed lat, jak i kilka nowych pomysłów. Początek krążka stanowią nagrania przerzucające pomost między premierowymi a dawnymi utworami B12. To niemal klasyczne w formie techno rodem z Detroit, osadzone na mocnych podkładach rytmicznych, otoczonymi ciepłymi dźwiękami syntezatorów. Tak dzieje się w otwierającym całość utworze „Hall Of Mirrors” (nowy remiks kompozycji z „Electro-Somy”), gdzie strzeliste partie smyczków wpisane zostają w szeroko rozlane tło o ambientowym charakterze, w dynamicznym „32Lineup”, niosącym wibrujące akordy klawiszy przeszyte podskórnym loopem acidowym, czy nastrojowym „One”, gdzie połamane bity tworzą podkład pod przyjemnie kumkające syntezatory. I aż łza w oku się kręci, kiedy uświadamiamy sobie, że niemal identyczne w brzmieniu nagrania usłyszeliśmy po raz pierwszy aż… piętnaście lat temu.
Aby nie popaść w nadmierną nostalgię, B12 serwują coś nowego. To motoryczne electro, co prawda też wywiedzione z tradycji Motor City, ale podrasowane już na zdecydowanie londyńską modłę. Przykładem niech będzie przejmująco smutne „Magnetic Fields”, niepokojące „Don`t Be Afraid” czy agresywne „Static Glitch”. Połamane bity współgrają tu idealnie z mrocznymi pasażami klawiszy, tworząc chmurny klimat przemysłowej metropolii.

No i trzecia grupa nagrań: post-industrialne IDM, w którym zimne partie syntezatorów nakładają się na metalicznie brzmiące struktury rytmiczne wsparte energetycznie warczącymi pochodami przesterowanego basu („In Control” czy „Beyond Reason”). I choć wszystko z tymi utworami jest w porządku, to budzą one mieszane uczucia. Wszak odbija się w nich echo dokonań całych tabunów brytyjskich producentów, którzy inspirując się pionierskimi dokonaniami Autechre czy właśnie B12, wyeksploatowali niemiłosiernie IDM, sprawiając, że niemal wszystko, co dzisiaj powstaje w tej stylistyce, balansuje na granicy plagiatu. Dlatego utwory te nie budzą wielkiego entuzjazmu, no, może z wyjątkiem finałowego „Isolation On Demuba”, w którym Golding i Rutter zgrabnie łączą lodowate brzmienie metalicznych perkusjonaliów (rodem z IDM) z organicznymi pasażami rozmarzonych syntezatorów (w stylu Detroit techno). Może tak właśnie zabrzmi kolejny album B12?
Do podstawowego dysku z premierowymi utworami, dołączono bonusowy krążek zawierający koncertowe nagrania duetu z 2006 roku. Zrealizowane tuż po powrocie na scenę, emanują surową energią, koncentrując się na dynamicznych bitach, szorstkich partiach klawiszy i acidowych loopach, pozostających w kręgu twardego techno.
b12records.com | myspace.com/b12records
2008







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Aes
Aes
15 lat temu

Początek płyty ciekawy. Później jest już niestety tylko muzyczna mielizna.

Polecamy