Wpisz i kliknij enter

Morrissey – Ringleader of the Tormentors


Przyznaję, że do zespołu The Smiths i samego Morrisseya podchodzę bardzo subiektywnie i emocjonalnie. Kiedyś zastanawiałam się, co powiem jak ktoś poprosi mnie o mniej lub bardziej poważną wypowiedź na temat tego zespołu. Z przerażeniem doszłam do wniosku, że nie potrafię skonstruować jakiejś konkretnej wypowiedzi, oprócz banalnie brzmiących „eh, no wiesz, po prostu lubię brytyjskie, gitarowe granie”, czy „gdyby nie oni nie byłoby żadnych suedów, pulpów, jamesów i innych”.
Od razu przypomina mi się taka scena z książki Nicka Hornby”ego „High Fidelity” gdzie główny bohater totalny maniak muzyki posiadający kilka tysięcy płyt w swojej kolekcji, rozmawiając przez telefon z dziennikarką chcącą przeprowadzić z nim wywiad – gdy słyszy od niej pytanie na które czekał całe życie „-wymień 5 utworów swojego życia” nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa przez kolejne kilkanaście sekund. Po długiej ciszy zaczyna cos wymyślać typu „5 utworow mojego życia – ale gdzie, jak gram w klubie, jak jestem w domu, jak jadę metrem”, po czym rzuca piątkę jakichś bzdur, wraca do domu, przez dobre kilka godzin układa listę od początku i oddzwania do dziennikarki…
Ósma solowa płyta prawdopodobnie najważniejszej postaci brytyjskiej muzyki gitarowej zaskakuje bijącą z niej pozytywną energią, i po prostu zwyczajnym szczęściem (jak to kiedyś Jarvis Cocker powiedział – you can”t be unhappier than Morrissey). Nagrana w Rzymie razem z bohaterem Morrisseya Tony Visconti”m (T-Rex, D. Bowie) wypełniona jest niespotykaną dotąd u niego jakąś nową pewnością siebie, nadzieją i – jak już wspomniałam – szczęściem. Zdaje się, że chce wyjść z „cementry gates”, o których śpiewał za czasów Smiths dosłownie, a do których powracał podczas wszystkich swoich solowych płyt.
„I will see you in far off places” – zaczyna się dosyć ostro – bardzo rockowo i glamowo (zreszta, rockowy „czad” i bezpośredniość przenika przez całą płytę), trochę przerażająco jak na początek, jest to chyba najbardziej niepokojący utwór Morrisseya od czasów płyty „Meat is Murder” The Smiths. Absolutnie przepiękny i bardzo filmowy drugi utwór „Dear God please help me” (dla którego orkiestrę rozpisał sam Ennio Morricone) przez 6 minut, bez sztucznej patetyczności i przeegzaltowania, rozbudowywuje się do niemalże hymnu. Pikanterii dodają teksty – „now I”m spreading your legs with mine in between” – czyżby kolejna odmiana?
Pierwszy singiel i trzeci utwór na płycie „You have killed me”, pomimo tytułu jest chyba jednym z najbardziej pozytywnych utworów, jakie kiedykolwiek napisał Morrissey. „I entered nothing and nothing entered me, till you came with the key”, muzycznie przebój, tak samo jak następny „The youngest was the most loved” przypominający swoją chwytliwością „First of the gang to die” lub „Irish blood, English heart” z poprzedniej płyty. Świetny chórek dziecięcy w refrenie i bardzo dynamiczny fortepian….”niestety” opisuje wczesne lata życia psychopaty. Dalej również nie jest już tak rożowo. Przez moment mam wrażenie ze „szczęście” Morrisseya było tylko chwilowe – robi się trochę niepokojąco – po długim wsłuchaniu okazuje się ze „Father who must be killed” to Morrissey, a w tle 7 minutowego, równie przepieknego jak „Dear God…” utworu „Life”s a Pigsty” słyszymy zarejestrowaną (kapitalnie zresztą) ulewę oraz burzę w kulminacyjnym punkcie utworu. Ok., nie jest to oczywiście za bardzo szczęśliwe, ale przynajmniej głęboko poruszające, przekonujące i niesamowicie silne…Kolejne utwory są jednak zbyt przebojowe aby martwic się o chwilowe wahanie nastroju Morrisseya. Swoją drogą – zamienił karabin maszynowy z poprzedniej płyty na skrzypce na tej…
Na płycie nie brakuje również jego typowego poczucia humoru – „I see the world and it makes me puke” w „To me you are a work of art”, czy „the infirm, the newborn, the stillborn, take people from Pittsburgh Pennsylvania, take anyone, just spare me!” w „On The Streets I Ran”. Na koniec dostajemy „At Last I am born” co można potraktować jako dowód przemian jakie zostały zapisane na tej płycie, i prawdopodobnie jakie zaszły w życiu Morrisseya. Utrzymany w rytmie melodramatycznego marszu – „I once thought that I had numerous reasons to cry, and I did, but I don”t anymore, because I am born” oraz „I once was a mess of guilt because of the flesh” to osobisty i muzyczny triumf – grand finalé…Zastanawiam się jeszcze czy jest to najlepsza płyta w całej jego karierze solowej. Moją ulubioną do dziś pozostanie płyta „Vauxhall and I”, jednak „Ringleader of the Tormentors” może z powodzeniem walczyć o ten tytuł.
2006







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Tweepop
Tweepop
17 lat temu

a wlasnie ostatnio gdzies ze zdumieniem przeczytalam ze southpaw bylo wybrykiem , ale watpie by ten ktos doszedl chociazby do polowy pierwszego utworu. albo wystraszyl sie samej okladki ;). i dzieki za comments

Karol
Karol
17 lat temu

nie mogę się doczekać jak posłucham płyty. Mam nadzieję, że mnie tak samo rozwali jak Southpaw Grammar . Czy ktoś pamięta tę niezwykłą płytę Mozera? By the way : artykuł bardzo ciekawy 😉

johny
johny
18 lat temu

no, brawo Gosia, oby tak dalej – mam nadzieję że na stałe zagościsz w tej rubryce 😀

Tomasz Jedoń
Tomasz Jedoń
18 lat temu

Hej. Dobra recenzja. A tekst o High Fidelity (mojej jednej z ulubionych książek) bardzo trafny. Tweepop może pokonwersujemy drogą mailową? Widzę, że jesteś w temacie. Pozdrawiam

Polecamy