Wpisz i kliknij enter

Sao Paulo Underground, Mikrokolektyw, 08.04.2006, Jazzga, Łódź

Mój pierwszy kontakt z twórczością Roba Mazurka miał miejsce na zeszłorocznym koncercie grupy Pop Pop Pop (tak, tak, tak, brzmi prawie jak Chk Chk Chk 😉 ), które jako trio zaprezentowało się na jazzgowej scenie. Gościem specjalnym był Artur Majewski, który chyba też „przy okazji” organizował trasę Amerykanów.     Mój pierwszy kontakt z twórczością Roba Mazurka miał miejsce na zeszłorocznym koncercie grupy Pop Pop Pop (tak, tak, tak, brzmi prawie jak Chk Chk Chk 😉 ), które jako trio zaprezentowało się na jazzgowej scenie. Gościem specjalnym był Artur Majewski, który chyba też „przy okazji” organizował trasę Amerykanów. Sam koncert, choć dość nieźle rozegrany, nie zrobił na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia, po części dlatego, że nie jestem jakimś zagorzałym fanem mieszanki z pogranicza jazzu/awangardy/post rocka/muzyki improwizowanej, a po części dlatego że przedkoncertowe ulotki opisywały Roba jako drugiego po Bogu i spodziewałem się doznań co najmniej tak fantastycznych jak w trakcie występu zespołów Steve Colemana, Pata Methenyego czy chociażby Leszka Możdżera. Nic z tego, koncert wydał mi się być niezły, ale tylko tyle. Nie poczułem się ani zaskoczony, ani rozczarowany, ani nadmiernie uradowany, ani zmęczony.

    Po roku znowu miałem okazję obejrzeć Mazurka na żywo, oczywiście znowu w Jazzdze, ale tym razem zawitał do Łodzi w nieco innym towarzystwie – wziął ze sobą dwóch perkusistów – Mauricio Takarę i Richarda Ribeiro, dwa lapotpy zapakował do podręcznego bagażu, a jako support zaprosił wrocławski Mikrokolektyw, czyli side-project muzyków związanych z Robotobibokiem – w/w już trębacza Artura Majewskiego i perkusistę Kubę Suchara. Co z tego wynikło? Ano całkiem sporo, ale po kolei…

    Oczywiście tradycyjnie spóźniłem się na początek pierwszego występu, ale tym razem mogę się czuć poniekąd usprawiedliwiony, w końcu dzień wcześniej bawiłem we Wrocławiu wraz z najzagorzalszymi czytelnikami portalu nowamuzyka, przy okazji KAN-owego afterparty.























Było tak sympatycznie, że powrót przeciągnał się i zamiast wrócić do Łodzi, tak jak planowałem, po południu, ledwo zdążyłem na wieczór. Na nieszczęście, jak wynikało z opinii kilku osób, dwa pierwsze utwory w wykonaniu Mikrokolektywu były najlepsze. Jeśli było tak rzeczywiście, to bardzo, ale to bardzo żałuję, ponieważ reszta koncertu jak najbardziej przypadła mi do gustu i wyobrażam sobie jak ciekawy musiał być sam początek.

    Największe wrażenie wywarł na mnie porządek w strukturze poszczególnych utworów – w muzyce improwizowanej bardzo często trudno przebić mi się przez gęste faktury instrumentalne, które idąc własnym torem każda, nie potrafią się skleić (przynajmniej w moich uszach i głowie) w spójną całość. Jeśli do tego dochodzi brak wystarczająco melodyjnych motywów przewodnich, zbyt dysharmoniczne i arytmiczne improwizacje to kłopot dla mej głowy gotowy. Tu na szczęście udało się tego uniknąć, głównie dlatego że skład instrumentalny został okrojony do absolutnego minimum, a na dodatek muzycy znali się bardzo dobrze z macierzystego projektu, co zaowocowało słyszalnym porozumieniem. Partie trąbki i niektóre elementy zestawu perkusyjnego potrafiły nawiązywać krótkie dialogi, a porządek rytmiczny partii stopy i werbla stawiał dobry fundament dla bardziej zakręconych melodii dęciaka. W momentach najbardziej przystępnych chciałem wykrzyczeć – „zagrajcie coś Kraftwerka!”, ale jakoś udało mi się powstrzymać ;).

    Kolejnym plusem było użycie dodatkowych instumentów – Minimooga, wyzwalanego uderzeniem werbla (zdaje się że to patent z sidechainem, na którego wejście podawany był sygnał zbierany przez mikrofon) i kilku przeszkadzajek (m.in. moje ukochane, dance-punkowe cowbelle).























Szczególnie brzmienia produkowane przez ten legendarny analog, obfite w basy i bogate jeśli chodzi o harmoniczne, były atrakcyjne dla ucha i dodawały kolorytu całości. Występ wrocławskiego duetu trwał około 45 minut, a po krótkiej przerwie na scenę wszedł Mazurek & Co. Zaczęli tak jak nie lubię, skończyli tak jak lubię ;). Początek był bardzo „korzenny” i tradycyjny – po prostu dwie perkusje i kornet. Dużo improwizacji, dużo chaosu, dużo dźwięków, za to mało porządku, mało przejrzystości rytmiczno-harmonicznej, mało eksperymentów brzmieniowych osadzonych na elektronice. Co tu dużo mówić – nie zrozumiałem tego co się dzieje, po co, dlaczego, w jakim kierunku i celu.

    Zgubiłem się w ciemnym gąszczu dysharmonii, zaciekle napastujących moje uszy i krzyczących – „zmiataj stąd komercyjny mięczaku” ;). Z drugiej strony, tego rodzaju intensywność okazała się niezłym katharsis po wrażaniach z dni poprzednich i postawiła mnie na nogi. Na tyle skutecznie że druga część koncertu okazała się być dla mnie dużo mniej obca. Momentem kulminacyjnym było dołączenie naszych muzyków i redefinicja ról scenicznych. Wreszcie na dobre do gry dołączyły laptopy Mazurka i Takary, co zaowocowało większą klarownością i elektronicznymi smaczkami w postaci chociażby loopów i efektów sterowanych z kontrolera midi. Wyraźnie było widać jakiego sekwencera używają panowie – no cóż, Ableton Live zatacza coraz szersze kręgi i już mało kto używa innego softu na scenie.























    Sama gra Mazurka charakteryzowała się użyciem różnych efektów i technik, o których szczerze mówiąc, nie mam wielkiego pojęcia – w każdym razie wylot instrumentu był często maltretowny różnymi elementami – tłumikami, szmatkami, etc. Efekt tych zabiegów był dobrze słyszalny i w jakiś sposób urozmaicał frazowanie, ale coś mi się wydaje że gdyby nie wizualna strona tych manipulacji, to nawet nie zorientowałbym się że coś się zmienia – taki ze mnie ekspert ;). Przez większą część koncertu nie mogłem skupić się na poszczególnych frazach, natomiast sama końcówka ewidentnie powaliła mnie, wydaje mi się że muzycy rozkręcili się na dobre i weszli w bardzo ścisłe porozumienie – poczułem etniczny zgiełk dźwiękowej brei, zamkniętej w ciemnym tunelu, z perspektywy ucha przyłożonego do szyn, po których mknie pociąg. Na dodatek zbliża się w potwornym tempie… Oj, duszno się zrobiło na koniec, ale wreszcie dotarła do mnie ta nawałnica dźwiękowa, może właśnie potrzebne było przekroczenie bariery hałasu, za którą kryje się prawdziwe zrozumienie. Jakkolwiek nie próbowałbym tego opisywać, końcówka wgniotła mnie w krzesło i szczerze uradowała. Po zakończeniu koncertu musiałem sobie przysiąść, napić się, ochłonąć i próbowałem na szybko napisać znajomemu co stracił.























    A co ja zyskałem będąc tego wieczoru w Jazzdze? Na pewno utrwaliłem się w przekonaniu, że nie należę do wybrańców, łykających każdy pojedyńczy dźwięk dzikich improwizacji i rozkoszujących się hałaśliwymi dysonansami. Podtrzymuję również moje uwielbienie dla kontrastu jako środka podkreślającego kluczowe partie, nadającego wyrazistą konstrukcję i chroniącego przed jednostajnością, a którego właśnie zabrakło mi w pierwszej części koncertu Sao Paulo Underground. Po raz kolejny przekonałem się też, że muzycy Robotobiboka w niczym nie ustępują zachodnim kolegom, zarówno w rzemiośle instrumentalnym jak i samej kreatywności i przygotowaniu artystycznemu, co było dobrze słychać gdy dołączyli do zespołu Mazurka. Ale zrozumiałem też coś nowego – granica między tym co mnie cieszy a tym co drażni, tym co jest przyjemne dla ucha i tym co powoduje znużenie, jest trudna do zdefiniowania, a często po prostu nieuchwytna, bo jak inaczej wytłumaczyć moją zmianę nastawienia do gry SPU, w ciągu paru minut, o 180 stopni? Stawiam piwo temu kto rozwikła tę zagadkę 🙂







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
adam b
adam b
15 lat temu

hehe, dopiero teraz to zobaczyłem:
bardzo często trudno przebić mi się przez gęste faktury instrumentalne

faktury instrumentalne? to oni wypełniali pisma podatkowe :D?

Polecamy