Wpisz i kliknij enter

Tarwater – Jazzga, 10 czerwca 2005 – relacja

Ronald Lippok i Bernd Jestram weszli na scenę niedługo przed 21. Na pierwszy ogień poszedł „Across the Dial”, numer który akurat udało mi się zapamiętać. Na scenie ku mojemu zdziwieniu bardzo mało sprzętu – gitara basowa, dwa statywy keyboardowe (o wyglądzie deski do prasowania) z niewielką ilością hardware’u – głównie kontrolery midi, trochę procesorów, może jakiś sampler i raptem jeden klawisz, do tego chyba 2-3 oktawowy – i gdzie tu tak ostatnio popularny laptop, gdzie jakieś wypasione klawiatury sterujące modułami typu Clavia Nord Lead czy Novation A-Station?         W zeszłym roku na Dour Festival miałem okazję usłyszeć i obejrzeć To Rococo Rot – dość przypadkowo trafiłem do „the magic tent” i pomimo strasznego skwaru nie żałowałem – bracia Lippokowie i Stefan Schneider zachwycili mnie swoją elektroniczną wizją post rocka, a to co zrobili w czasie numeru „Telema” pozostanie na długo w pamięci. Oczywiście zaraz po powrocie zacząłem przesłuchiwać dyskografię Niemców – szybko moimi faworytami stały się „Veiculo” i „The Amateur View”, ale tak naprawdę to wszystkie ich płyty są co najmniej dobre. Po przeczesaniu całości zabrałem się za projekty poboczne i w ten oto sposób trafiłem na Tarwater. Z rekomendacji jmana zacząłem od krążka „Silur”, ale coś mi tam nie pasowało, w międzyczasie było tyle nowych rzeczy że odłożyłem duecik na inną okazję. Ta się nadarzyła gdy dowiedziałem się że przyjeżdżają na trasę do Polski, mało tego, zagrają w łódzkim klubie Jazzga. Trasa obejmowała cztery miasta i chwała organizatorom (Gustaff Records), że wreszcie zdecydowali się na Łódź, bo niestety, ale życie kulturalno-muzyczne w moim mieście ogranicza się raczej do sprowadzania dj-ów z gramofonami (do tego przeważnie z pogranicza houseu i łupanki, które już mi bokami wyłażą) i występów rodzimych gwiazd nowej muzyki. A tu nagle taka niespodzianka! Niemcy na tej serii koncertów mieli promować swoje najnowsze dzieło „The Needle Was Travelling” – płyta, która podobnie jak „Silur” nie zachwyciła mnie, a może raczej nie mogłem na niej skupić uwagi – skutek taki że przed koncertem zdążyłem jej posłuchać raptem dwa razy i poszedłem nań zupełnie „zielony” i bez żadnych oczekiwań. I był to strzał w dziesiątkę!

        Ronald Lippok i Bernd Jestram weszli na scenę niedługo przed 21. Na pierwszy ogień poszedł „Across the Dial”, numer który akurat udało mi się zapamiętać. Na scenie ku mojemu zdziwieniu bardzo mało sprzętu – gitara basowa, dwa statywy keyboardowe (o wyglądzie deski do prasowania) z niewielką ilością hardwareu – głównie kontrolery midi, trochę procesorów, może jakiś sampler i raptem jeden klawisz, do tego chyba 2-3 oktawowy – i gdzie tu tak ostatnio popularny laptop, gdzie jakieś wypasione klawiatury sterujące modułami typu Clavia Nord Lead czy Novation A-Station? Czy mogą sobie w dwójkę dać radę z odtwarzaniem dość skomplikowanego materiału?

        Okazało się że dla obu panów to bułka z masłem, bez żadnego problemu poradzili sobie z mnogością zadań, czyli jednoczesnym śpiewaniem, graniem na basie, klawiszu i kręceniem gałkami – do tego wszystko absolutnie równo, bez skuch rytmicznych i niepotrzebnych zgrzytów i fałszów – niemiecka precyzja po prostu (znowu to samo co z Beanfield), nawet przy patentach z nieregularnym metrum – wystarczyło popatrzyć jak pracuje noga Lippoka. Zachwycony byłem lekkością przechodzenia z jednego do drugiego numeru, przeważnie jakimś długo wybrzmiewającym klawiszem albo patentem z pętlą rytmiczną. Wydaje mi się że taką naturalność trzeba wypracowywać długimi latami, bo aranż na koncertach musi ustalać się w locie i potrzebne jest do tego natychmiastowe porozumienie, co oczywiście jest rzeczą nieco łatwiejszą jeśli gra się tylko w dwójkę. Choć może oni to wszystko zaplanowali przed trasą i za każdym razem jest tak samo? Tak czy inaczej – robi wrażenie. I nie jest to bynajmniej wrażenie czysto techniczne, dla występu jako całości miało to kapitalne znaczenie – muza po prostu płynęła, bez podziału na poszczególne kawałki, bez gadania w przerwach (swoją drogą bardzo lakoniczne wypowiedzi bardzo mi pasowały, lepsze to niż jakieś siłowanie się z „fajnymi” gadkami), bez wypadania z koncertowego grooveu.























        Co jeszcze bardzo zapadło mi w pamięć to płynąca z głośników przestrzeń – kreowana głównie przez patent „eq pokręcić” i pogłosy. Ambientowe plamy, poszczególne plany dźwiękowe bardzo wyraźnie słyszalne, odfiltrowywanie, dużo korekcji środkiem – doskonaly warsztat, techniczne panowanie nad dźwiękiem, a do tego najważniejsza sprawa – myśl muzyczna. To w połączeniu z dość motoryczną sekcją dawało świetny efekt – kontrastu, dopełnienia, wypełnienia. Aż dziw bierze ile można wyciągnąć z tych paru prostych pudełek. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę, że szereg patentów to tzw. samograje lub półsamograje, które wymagają naciśnięcia odpowiedniego guziczka czy pokręcenia gałkami. Nie oznacza to jednak, że każdy może zrobić z tego konkretny użytek i coś przyjemnego dla ucha – np. podobne próby w wykonaniu artystów z labelu mik musik absolutnie nie przemiawiały i zmusiły mnie do wyjścia w połowie setu Deucea. Na szczęście Tarwater wykonywał to bezbłędnie, Bernd Jestram i Ronald Lippok zawsze doskonale wiedzieli co trzeba zrobić, żeby każde uderzenie, każdy dźwięk miał swoje miejsce w przestrzeni koncertowej. W chwilach kiedy ten drugi zaczynał śpiewać (czasami podśpiewywać 😉 ), zmniejszało się natężenie aranżu, głównie poprzez zabiegi korekcją i spychanie podkładu na drugi plan, a sam Lippok odkładał na bok swój kunszt w operowaniu sprzętem i skupiał się na przekazie słownym. No właśnie, jeśli mogę mieć jakieś zastrzeżenia, to będzie to wokal. Niestety, ale Ronald, pomimo dość charakterystycznej barwy, śpiewać nie umie i o ile recytowane i pół-śpiewane frazy były jeszcze całkiem niezłe, o tyle pełne wykorzystanie głosu, zwłaszcza w połączeniu z lekko zgermanizowanym akcentem, nie do końca mi odpowiadało. Po prostu słyszałem amatora, który ma problemy z wykorzystaniem strun głosowych. Dobrze że tych śpiewów nie było za dużo, a muza była tak dobra, że mógłbym przełknąć nawet większą dawkę tych „eksperymentów” 😉

        Aha, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że występ Tarwater to wypadkowa tego co widziałem i słyszałem na koncertach To Rococo Rot i Lali Puny – elementy elektroniki, klikające podkłady, zabawa filtrami przywodziły mi na myśl twórców „Hotel Morgen”, natomiast duża ilość prostych, parodźwiękowych melodyjek, motoryka sekcji rytmicznej (sposób gry na basie Jestrama w szczególności) i leniwość, to charakterystyczne „pływanie” wokalu przypominały ekspresję Valerie Trebeljahr i kolegów. Do tego doszło jeszcze oczywiście ciepłe, analogowe brzmienie, tak charakterystyczne dla morrowskich klimatów i obu wyżej wymienionych zespołów.

        Na sam koniec jeszcze słówko o publiczności – tym razem już się nie obrażałem (autoROTFL) że ludzie siedzą – to już chyba taki zwyczaj w Jazzdze. Pewnie że nieco przyjemniej by się grało chłopakom (ehehe, stare dziady już raczej), gdyby ludzie się trochę pobujali, ale źle im nie było, dwa razy bisowali, więc nie ma co narzekać. Jeszcze parę takich koncertów, a łódzka publika się rozkręci i „przesiedziane” koncerty staną się historią. Myślę że jest to całkiem realne, byle tylko poziom artystyczny był przynajmniej tak dobry jak na występie Tarwater. Dla mnie zdecydowanie najlepszy gig jaki w Łodzi widziałem.

Tarwater w serwisie:

Tarwater – sylwetka

Dwellers On The Threshold – recenzja

The Needle Was Travelling – recenzja







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy