Wpisz i kliknij enter

The Future Sound of London – the isness


najnowsza płyta duetu dougans/cobain wydana po siedmioletniej ciszy jest totalnym zaskoczeniem, by nie powiedzieć szokiem. fani pamiętający dźwięki wygenerowane przez obu muzyków na krążkach accelerator, lifeforms czy dead cities mogą nie rozpoznać ich autorów. oto bowiem the isness, najnowsze dzieło future sound of london, w niczym nie przypomina plumkających źródeł plazmy czy eksplozji supernowych tak charakterystycznych dla dotychczasowej twórczości zespołu. jeżeli już miałbym używać kosmicznej terminologii, to the isness bliżej planetarium niż naszpikowanej komputerami kwatery nasa. to co najbardziej szokuje, to odwołanie się od stylistyki rocka progresywnego i psychodelii końca lat 60-tych, że szczyptą mistyki dalekiego wschodu. żadnych rytmów techno, są za to odniesienia do twórczości pink floyd i electric light orchestra (the mello hippo disco show), the beatles (goodbye sky), a nawet… the verve (divinity) oraz żywe instrumenty (smyczki, gitary, sitar, trąbka), żywi wokaliści, a także gospelowe chóry! future sound of london są niczym wehikuł czasu – po podróżach w głęboką prehistorię z oceanami materii pełnej rodzących się form życia oraz wycieczkami w przyszłość martwych miast garry cobain i brian dougans zafundowali nam powrót w czasy bliskie flower power. płyta imponuje rozmachem realizacyjnym i odwagą. future sound of london w odróżnieniu do orbital czy the orb nagrywających z czasem bardzo podobne, a co za tym idzie nudne płyty, postanowili zrobić zwrot o 180 stopni. nie jest to może rewolucja w muzyce, ale na pewno ruch wart szacunku. słuchając the isness mam permanentne poczucie pewnego mistycyzmu, co rusz rozlenowiony promień muzycznego słońca pada zza chumr na moją twarz. szczególnie mocno odczuwam go wsłuchując się w ponadpiętnastominutową suitę the galaxial pharmaceutical. ta wizyta w kosmicznej aptece wspaniale działa niczym cudowny specyfik na mą duszę. schorowanym zgiełkiem martwych miast polecam bez specjalnej recepty.
2002







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
piku_79
piku_79
16 lat temu

To dla mnie najslabsza plyta w ich dorobku z tego wzgledu, ze moglby ja nagrac rownie dobrze ktos inny, Orb tutaj usrednil poziom wzgledem wielu nonme owych wykonawcow. kula sflaczala po prostu.

sieka
sieka
18 lat temu

ORB jest naprawdę dobry.Utwory takie jak „Once more”(z wokalem),może są najlepsze na tej płycie ,ale szczerze mówiąc po jakimś czasie mogą wydać się lekko ciotowate (co nie znaczy,że tak jest).Prawda jest taka,że cała płyta trzyma równy,bardzo,bardzo dobry poziom i podoba mi się to,że to wszystko z pozoru dobrze się zaczyna,a niby tam kiepsko kończy.Posłuchajcie sobie „Nevermind” NIRVANY.Tam z pozoru jest tak samo,a płyta jest genialna w całości.

oojah
oojah
19 lat temu

the Orb zyskał nowych fanów, ale tez i stracił starych. Nowa stylistyka to w pewnym aspekcie odskocznia od tego co dr Patterson wyczyniał poprzednio. Cięzko określić czy jest lepiej, czy gorzej – po prostu jest inaczej. Jeśli chcecie reformacji the Orb – słuchajcie, jesli nie – posłuchajcie sobie znowu „Little Flufy Clouds”

Polecamy