Wokół „War Stories” już długo przed premierą rozpętano prawdziwą wichurę promocyjną. Kolejne niusy, konsekwentnie ujawniane fragmenty, filmy na YouTube, w końcu zaś oficjalny singiel i znakomity do niego teledysk – wszystko to może być wzorem działań skutecznie podgrzewających przedpremieroweą temperaturę. Efekt akcji? Krążek „War Stories” błyskawicznie (szczególnie na tle ostatnich dokonań Bjork czy Chemical Brothers) stał się jedną z najbardziej wyczekiwanych nowomuzycznych płyt tego roku. Czy słusznie?
Odpowiedzialny za całość James Lavelle już dawno podkreślał, że trzecia płyta UNKLE będzie miała niemal rockowy charakter. Więcej gitar to więcej energii – i chyba dobrze, bo właśnie tego brakowało „Never Never Land” – poprzedniemu krążkowi formacji. Wówczas, gdy swoje odejście z zespołu ogłosił Dj Shadow, Lavelle sprawiał wrażenie nieco zdezorientowanego. Dziś artysta chyba już dobrze wie, co chce osiągnąć – „War Stories” jest płytą bardzo równą, przemyślaną, do bólu konsekwentną. Tutaj każdy utwór ma swoją integralną rolę, cały album zaś prowadzi słuchacza od początku do końca po ściśle wydzierganej (wydziaranej?) ścieżce. Dziesięć lat temu, gdy w sklepach pojawiło się doskonałe „Psyence Fiction”, duet UNKLE był projektem trip-hopowym. Dziś Lavelle kontynuuje tą tradycję, swoją muzykę zbliżając jednak do trip-hopu spod znaku Archive. A więc – wspomniane gitary, rockowa sekcja, wszystko zaś polane gęstym sosem loopów czy – momentami – ekstra dużymi kawałkami elektroniki. Wszystko to jednak bardzo szybko utknęłoby słuchaczowi w gardle, gdyby nie sprawa najważniejsza – kwestia samych kompozycji. A te są znakomite – począwszy od singlowego „Burn My Shadow”, skończywszy zaś na ukrytym, zamykającym całość, niezatytułowanym utworze. Świetną partię rozgrywają na „War Stories” zaproszeni goście i wokaliści – Duke Spirit (świetny „Mayday”), 3D, Josh Homme czy Ian Astbury, ze swoją charakterystyczną, nieco dramatyczną manierą.
Wojenne opowieści wciągają, bo zostały dobrze przemyślane. Sprawiają przyjemność, bo łechcą ucho dobrą produkcją i pełnymi emocji kompozycjami. W końcu zaś sprawiają, że o trzeciej płycie UNKLE mówić możemy w kategoriach jednej z najciekawszych premier tego roku. Rozkręcać wielką promocyjną machinę było więc warto – wydawcy chyba świetnie wyczuwali, co się święci. Polecamy!
2007
Jest i pięknie i przystępnie. Prosta historia, pozbawiona morału. Jest tu prawie wszystko to, co lubię a jednak odnoszę wrażenie głębokiej pustki. Jest schizofreniczny wokal, bogate instrumentarium, parę ciekawych pomysłów, jak wykorzystanie motywu ze ścieżki dźwiękowej filmu „Solaris” (nasycone triphopową esencją, wabiące wielością pogłosów „Twilight”). Płyta raczej płytka i dla każdego. A gdy coś jest dla każdego to zwykle jest do niczego. Przebojowa wyrównana jednolita. Zaczepna a jednocześnie nie angażująca. Słucha się tego dobrze. Śpi się przy tym jeszcze lepiej. Gdy „Chemistry” daje nadzieję na żywsze tempo i ułudę muzycznego pazura, następujące po nim utwory rozmywają tę wizję. Na słodkie i chwytliwe „Keys to the kingdom” daję się nabrać, melancholijna gitara i zaspany wokal Gavina Clarka koją poszarpane nerwy, relaksują, no prawie gładzą po brzuszku. Schizofreniczna wiolonczela urzeka („Prince you pay”), podobnie jak intrygująca, apokaliptyczna barwa głosu Iana Astbury doprawiona agresywną perkusją i nostalgicznymi klawiszami (magnetyzujące „Burn my shadow”) czy też rozpaczliwą grą skrzypiec (oniryczne „When things explode”). Orzeźwiające „Lawless” ma w sobie trochę uroku, ale gitarowa schematyczność ciągnie ten utwór w dół. „Broken” aspiruje do depresyjnej zręczności The Cure z niemałym powodzeniem.
Utwory są naprawdę w porządku ale tak bardzo brak im charakteru że aż przykro. Opinie na temat albumu są mocno podzielone; polska prasa wychwala a zagraniczna wylicza bezlitośnie podobieństwa do Primal Scream. Ja dorzuciłabym jeszcze melodramatyczność The Shins („Persons & machinery”), wybujałe ego Razorlight („Morning rage”)
Refleksje po pierwszym odsłuchaniu: Płyta bardzo dobra – to prawda, lecz w kategoriach ogólnie muzycznych , zaś jeśli ktoś oczekiwał na kolejny mega eksperyment elektroniczno-gitarowy co ja osobiście lubię najbardziej – ten się zawiedzie. Płyta ma niesamowity klimat, brak tam jednak dźwięków syntetycznych, odkrywania nowych aliansów dźwiękowych. Nie ma tam także podgrzewania atmosfery, która wybuchnie z ostatnim numerem tak jak na Never Never Land – to niestety nie ta płyta. War stories to muzyka do bólu równa i do bólu gitarowa. Napewno od War stories nie zaczynaj słuchać UNKLE, bo pomyślisz, ze to kolejna odsłona zespołu the CULT …tylko mnie nie ukrzyżujcie…