Wpisz i kliknij enter

moloko – statues


od razu mówię, że nie mam absolutnie żadnego dystansu do moloko – od czasu kiedy ich poznałem (a raczej ich muzę) nie mogę się od niej oderwać. nie wiem czy jest to kwestia czarującej imho roisin murphy, która dysponuje naprawdę ciekawą barwą (na myśl przychodzi mi kocica, cokolwiek by to miało oznaczać), czy może grooveu, bijącego od prawie każdego ich kawałka, zmuszającego moje ciało do rytmicznego poruszania się, czy też ekletyzmu dzięki któremu nie ma miejsca na nudę, ziewanie i zmęczenie materiałem. w każdym razie dałem się złapać na czar moloko rok temu, no i wskoczyli do trójki moich ulubionych wykonawców.
a wszystko zaczęło się od „forever more”, który akurat w tamtym czasie wyszedł jako drugi singiel promujący „statues”. wcześniej oczywiście otarły mi się o uszy takie hiciory jak „the time is now” czy „sing it back”, ale było to w czasach, kiedy taka muzyka absolutnie mnie nie ruszała. jednak od tamtej pory wiele się zmieniło, a i muzyka moloko dojrzała – stała się zdecydowanie spójniejsza, lepiej brzmiąca, może ciut mniej przebojowa, ale dla mnie to akurat żaden minus. w każdym razie na „statues” nie ma ani jednego wypełniacza, co na poprzednim albumie, od czasu do czasu się zdarzało (nie porównuję do pierwszych dwóch płyt, bo to wydawnictwa o nieco innym charakterze). począwszy od długiego wstępu z klangującym basem w „familiar feeling” aż po ostanie takty „over & over” dostajemy dawkę najwyższej klasy popu, na który składa się mieszanina funku, disco i elektroniki mocno osadzonych w groovie, zarówno dyskoteki lat 70-tych, jak i nowoczesnych brzmień klubowych.
jak zwykle w tego typu muzyce wszystko ciągnięte jest przez sekcję rytmiczną, która jest tu naprawdę zawodowa – bez popisów, ale idealnie w punkt. brzmienia perkusyjne są świetnie dobrane – wystarczy posłuchać paru miejsc – solo w „come on”, początek „cannot contain this” (wyjątkowo „sucha” stopa podbita jakimś procesorem psychoakustycznym w stylu maxxbass niszczy uszy) czy blachy w „forever more”. to jest niemalże wzorcowa płyta, jeśli chodzi o tego typu muzykę. brzmienia syntetyczne mieszają się z akustycznymi dając w rezultacie to, co jest w nowoczesnej muzyce najważniejsze – groove. a że mark brydon świetnie radzi sobie z basem to efekt jest tym bardziej porażający. czy to lekko zakręcony motywik w „cannot contain this” czy wyjątkowy banalny z „forever more” efekt jest ten sam – moje ciało zaczyna się ruszać ;).
cała reszta instrumentarium, począwszy od klawiszy i gitary, a kończąc na sprytnie wplecionych w podstawowy aranż instrumentach smyczkowych, siedzi w tym co stworzyła sekcja. dodają płycie kolorytu, ocieplają brzmienie i potęgują doznania. na szczególne słowa uznania zasługuje tu eddie stevens, który choć nie jest stałym członkiem zespołu, to naprawdę wiele robi by płyta robiła jeszcze większe wrażenie (ach te piano w „i want you”, ach te slicerowane klawisze w „forever more” czy w koncu arpeggiator w „cannot contain this”) – świetna robota. dodając do tego jeszcze to co robi na koncertach, gdzie obok roisin jest najbardziej żywiołową (również łatwo rozpoznawalną dzięki swojemu melonikowi) postacią (wskakiwanie i tanczenie na klawiaturze swoich organow), okazuje się że jest on szarą eminencją duetu z sheffield.
no to teraz przyszła kolej na rzecz najważniejszą – to na co najbardziej zwracamy uwagę słuchając popu – wokal. co ja tu mogę powiedzieć – jest idealnie. zaczynając od barwy mrs murphy, przez jej zaangażowanie, siłę i jaja, po świetne linie melodyczne i wspaniale zrytmizowane teksty. wzorzec? po raz kolejny TAK. irlandka sprawdza się zarówno w żywiołowych acz patetycznych numerach (forever more, i want you), w tych trochę mniej dynamicznych, za to bardziej zdystansowanych (come on, blow by blow) jak i smętach (statues, over&over). słychać wyraźnie że cała muzyka robiona jest pod nią, co oczywiście jest jak najbardziej słusznym posunięciem – w końcu trzeba wykorzystać taki głos i TAKĄ ekspresję. właśnie – ekspresja jest tu zdecydowanie najważniejszym elementem. bo możliwości technicznych aż tak wielkich nie ma (co szczególnie słychać kiedy zdarzy jej się uroczo zafałszować na koncertach – vide pinkpop 2003 i kompletnie schrzaniony „forever more”, na szczęście mrs murphy pokazała jaja, zatrzymała numer i pojechała od początku z taką siłą że głowę urywało), ale nie ma to aż tak wielkiego znaczenia przy dzisiejszych możliwościach techniki studyjnej (estradowej również). najważniejsze że ma wiele do powiedzenia jako kobieta-wokalistka i widać że sprawia jej to ogromną radość i satysfakcję, a te dwa elementy niewątpliwie w największym stopniu warunkują zaangażowanie i szczerość w muzyce. a że jeszcze roisin sprawia wrażenie osoby wyjątkowo zdystansowanej to nie dziwcie mi sie, że kocham się w niej po cichu ;))).
anyway, dla mnie „statues” to plyta zeszłego roku która w pokonanym polu zostawiła takie tuzy jak king crimson, kraftwerk czy david bowie. wszystko jest tu na miejscu – świetnie dobrane brzmienia, aranże, motywy. wszystko na najwyższym światowym poziomie, za to bez top-popowej sztuczności wychodzącej od gigantów fonograficznych, producentów, aranżerów, realizatorów i samych wykonawców czołówki mainstream. jak to określił sam bootsie – moloko to taka zwariowana angielska grupka małych szaleńców. i zapewne dobrych przyjaciół, co świetnie słychać w ich muzyce. a ponad wszystkim glos boskiej 😉 roisin murphy. nota może być tylko maksymalna.
ps już za niecałe dwa tygodnie moloko po raz drugi zawita do polski – tym razem w warszawie, nie wiem tylko kto wymyślił ceny biletów, ale trudno. w każdym razie jeżeli wypadną choć w połowie tak dobrze jak np. na rock werchter 2003 („pożyczcie” sobie z slsk albo emulea „forever more” z tamtego występu i przekonajcie się jak powinno się nagłaśniać koncerty, żeby brzmienie zabijało) to szykuje się dla mnie najlepszy koncert. ciekawe tylko czy roisin urządzi sobie na scenie rewię mody połączoną z przebieralnią tak jak miało to miejsce w heineken music hall? oby tak ;))).
2002







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
kamila
kamila
15 lat temu

„Ponoć Bułgarka” to nie jest wasza frontwoman.. na odwrót,i studiowała w Anglii więc tam sie spotkali nigdzie indziej. Wystarczy wikipedie przeglądnąć.

MrMagotFagot
MrMagotFagot
15 lat temu

?!… ladybird to moim zdaniem jeden z ładniejszych utworów ladytron, sliczny po prostu, poza tym ta stylistyka(nie bójmy sie tego powiedziec, stylistyka jakiegos tam kiczu) jest obecna we wszystkich niemal ich piosenkach ,bardziej uwydatniona lub mniej, to tak jakby powiedziec ze milena Nosowskiej to piosenka godna najnowszej plytki Zdzicha Szprychy!! najwieksza sztuka to z rzeczy pozornie odpychajacej zrobic dzielo sztuki!

Jaras06
Jaras06
17 lat temu

dzieki wielkie ze wspomnieliscie tu othe knife, plyta jest rzeczywiscie niezwykla i genialna!!

kabuum
kabuum
17 lat temu

The Knife silen shout zapowiada sie na najleprza plyte roku

wu-lady
wu-lady
17 lat temu

taaak! The Knife są zajebibi!!

ziggy stardust
ziggy stardust
18 lat temu

Jeśli ktos lubi ladytron to polecam najnowsze dzieło The Knife silent shout mistrzostwo świata dziwie się , że jeszcze nic o tym nie piszecie.

Polecamy

Ron Wright & Neil Webb

„Burning Pool” to soundtrack do filmu o Sheffield w wykonaniu dwóch weteranów tamtejszej sceny elektronicznej.