Na następnej edycji życzyłbym sobie i wszystkim, żeby: zagrał Geir Jenssen vel Biosphere; każdy uczestnik mógł usiąść w wygodnym fotelu (może być ten od montypythonowskich inkwizytorów); żeby nie było burackich komentarzy ze strony podpitych typków, którzy im bardziej starają się być zabawni, tym bardziej żałośnie wypadają. Focus pokus, australopitek pitekantropus. W ciągu ostatnich dwóch lat w poznańskim Starym Browarze gościli artyści tej klasy co Murcof, Vladislav Delay, The Cinematic Orchestra czy duet Jaki Liebzeit-Burnt Friedman. Jedną z inicjatyw fundacji Kulczyka jest regularnie odbywający się festiwal Focus (posiadający również swój berliński, fiński i polski odpowiednik), którego ostatnia odsłona skupiła wokół siebie pięć międzynarodowych projektów rozłożonych na dwa dni: duet, trio oraz trzy występy solowe.
Mark Fell
Połowa duetu snd (swoją drogą, szczery szacunek za support przed Autechre – pył leciał z sufitu, flaki się przewracały, a głowy kręciły się dookoła własnych osi) okazała się nieporozumieniem. Bardziej performance niż koncert. Kilkadziesiąt minut białego szumu, do którego Raoul Duke zasypiał w „Lęku i odrazie w Las Vegas”, połączonego z monotonnymi, męczącymi wizualizacjami. W rzeczy samej lęk i odraza. Nie byłem nawalony jak bohater Thompsona i całe szczęście, bo mogłoby się to skończyć poważnymi powikłaniami natury psychicznej. Sztuka dla sztuki, ale może nie rozumiem noise’u.
Philip Jeck
Poddając subtelnej, prawie niezauważalnej obróbce nagrania z wiekowych płyt, Jeck tkał muzyczną opowieść z dostojnością i dbałością o szczegółKiedy na scenie pojawił się niepozorny, niemłody pan w marynarce, uprzejmie ukłonił i zasiadł do stołu zastawionego mikserem i dwoma patefonami w walizeczkach, podskórnie wyczuwałem błogość. Rzeczywiście, występ brytyjskiego dżentelmena stanowił wspaniały balsam dla duszy po terrorze Fella. Intrygująca różnica pokoleń na korzyść starszyzny. Poddając subtelnej, prawie niezauważalnej obróbce nagrania z wiekowych płyt, Jeck tkał muzyczną opowieść z dostojnością i dbałością o szczegół. Wzniosłość przechodziła w słodycz, ta w niepokój, by po chwili zatopić wszystko we wszechogarniającej powodzi niebiańskich dźwięków. Niepotrzebne były żadne wizualizacje, wystarczyło zamknąć oczy i pozwolić sobie na podróż do nie tak odległej przecież, a jednak zupełnie innej epoki. Wraz z koncertem Roberta Henke był to najjaśniejszy punkt F2.
Pateras/Baxter/Brown
Trójka improwizatorów, których widziałbym na szczecińskim festiwalu Musica Genera: rzucający się jak maniak w epileptycznym szale i walący w klawisze pereparowanego pianina Anthony Pateras, statyczny David Brown wpatrzony w preparowaną gitarę na kolanach i oraz Sean Baxter gwałcący bębny za pomocą pałek, kijów, wyginanych blach i metalowych misek. W informacjach prasowych napisano, że to muzyka „bliska zarówno europejskiemu free-improvowi, współczesnej kameralistyce jak i duchowi poszukiwań w poza-europejskich tradycjach, m.in. muzyki gamelan”, co po polsku i w praktyce oznacza frenetyczną, nieprzewidywalną apokalipsę dźwięków. Zaangażowanie artystów było niezaprzeczalne, jednak po kwadransie byłem już zmęczony. „Zwyczajnie się ścigali”, jak pisał kiedyś Stasiuk o koncercie SBB.
Robert Henke
Można było zatem wyciągnąć ciało, podeprzeć głowę zwiniętym płaszczem i z zamkniętymi oczami delektować się harmonijnym ambientemOczekiwania wobec legendy – a do takich z pewnością zalicza się mózg projektu Monolake – były wysokie, ale Henke nie zawiódł. Godzinna suita generowana przez niego za pomocą odtwarzaczy FM3 Buddha Machine była czymś w rodzaju bramy do innego wymiaru, specyficznego stanu umysłu, któremu nie przeszkadza nawet syk otwieranych puszek z piwem. Tym razem krzesełek nie było, bo wszystko toczyło się piętro niżej niż poprzedniego wieczoru, można było zatem wyciągnąć ciało, podeprzeć głowę zwiniętym płaszczem i z zamkniętymi oczami delektować się harmonijnym ambientem wybornego gatunku, który wydobywał się z sześciu głośników i powodował zmysłową rozkosz. Panie Henke, zapraszamy ponownie – może tym razem także jako Monolake?
Mouse On Mars
Tutaj cel był jasny: skłonić ludzi do tańca. Udało się, nawet sam Robert Henke tańczył jak szalonyNie wiedziałem, czego spodziewać się po Tomie i Wernerze, choć ich twórczość nie jest mi obca. Po krótkim wprowadzeniu, podczas którego Toma golił się elektryczną maszynką, nastąpiła chyba najsłabiej przewidywana przeze mnie opcja: ciężkie, spazmatyczne beaty, zbasowane struktury i hedonizm pełną gębą. Niemiecki tandem, jakby na przekór miejscu (powrót na ostatnie piętro z krzesełkami), zagrał tłusty taneczny set w ramach ekstatycznego – nie bójmy się tego słowa, lecz dobrze je interpretujmy – techno. Był to zarazem najbardziej bezpretensjonalny moment festiwalu. Tutaj cel był jasny: skłonić ludzi do tańca. Udało się, bo krzesełka szybko opustoszały i nawet sam Robert Henke tańczył jak szalony. A kto nie tańczył, ten trąba. Rave, rave!
Na następnej edycji życzyłbym sobie i wszystkim, żeby: zagrał Geir Jenssen vel Biosphere; każdy uczestnik mógł usiąść w wygodnym fotelu (może być ten od montypythonowskich inkwizytorów); żeby nie było burackich komentarzy ze strony podpitych typków, którzy im bardziej starają się być zabawni, tym bardziej żałośnie wypadają. Focus pokus, australopitek pitekantropus.