Wpisz i kliknij enter

Focus 2 według Piotra Tkacza

To pierwszy tak stylistycznie różny Focus i wiadomo, że przy takim rozstrzale nie wszystko każdemu będzie się podobać, ale myślę że jednak jest to dobry kierunek na przyszłość. Mark Fell

Być może pomysł, aby występ Marka Fella otwierał festiwal nie był strzałem w dziesiątkę, bo prezentowane przez niego dźwięki wymagały skupienia, ale też dzięki temu wieczór jako całość wydawał się sensownie rozwijać.

Część publiczności postanowiła dać głośnym gadaniem odpór radykalnemu redukcjonizmowi Fella, co mi skutecznie uniemożliwiało poświęcenie temu występowi należytej uwagi. Nie chodzi o to, czy mi się „podobało”, czy nie, ale przez ludzi, którzy czuli potrzebę wyrażania swojego niezadowolenia, coś z audiowizualnej całości mi umknęło – wiedziałem, że nie koncentruję się na tym na tyle, na ile bym chciał. A co wywołało te nieprzychylne reakcje? Dźwięki w postaci prawie nieruchomych bloków stałych tonów oraz wyświetlane na ekranie jeszcze bardziej statyczne pola kolorów, których zmiany były uzależnione od siebie.

Kolejne partie z początku bywały oddzielone chwilą ciszy, zdarzało się, że kończyły się charakterystycznym odgłosem jakby wyłączania telewizora („wciąganie” sygnału). Chwilami dźwięk wydawał się nieco zmieniać (rozszerzać), choć to poczucie mogło wynikać z tego, że słuch dopiero przystosowywał się do nowej porcji (oczywiście można było go modulować na własną rękę – przez poruszanie głową). Pod koniec Fell pomysłowo wdarł się w tą monotonię dając dojść do głosu zakłóceniom (ala kręcenie gałką radia, jednak bez używania szumów). Było to mocne uderzenie, ale tylko za pierwszym razem – szkoda, że potem przez pewien czas tak często go stosował. Stały dźwięk został odnaleziony na koniec i wraz z obrazem trwał długo, stanowiąc swego rodzaju próbę wytrzymałości.

Określenie „występ” wydaje się trochę naciągane, bo Fell nie „grał” – on przedstawiał dźwięki i obrazy i był tak samo zredukowany w swej scenicznej aktywności jak one, nawet jak na człowieka za laptopem. Poczucie bezcelowości, pustki, jałowości mogło prowadzić do ciekawych stanów, jednak – jak już wspomniałem – manifestowanie niechęci przez część publiczności niweczyło moje próby skoncentrowania się. Może spokój artysty nieporuszonego i ukrytego w ciemności jeszcze bardziej napędzał ludzi, którzy mieli nadzieję, że zmuszą go do jakiejś reakcji, wytrącą z równowagi…

Philip Jeck

Jeck lubi stwarzać pastoralny klimat, często wplata spowolnione orkiestrowe partie smyczków lub instrumentów dętychPodczas drugiej części wieczoru panowała zupełnie inna atmosfera – odnajdywane przez Philipa Jecka na starych winylach dźwięki kołysały i rozluźniały, a towarzyszące im żółte światło sprawiało, że czułem się jakbym siedział na pokładzie dryfującego statku i obserwował zachód słońca. Jeck lubi stwarzać pastoralny klimat, często wplata spowolnione orkiestrowe partie smyczków lub instrumentów dętych. Były momenty, gdy robiło się jak dla mnie aż zbyt ładnie, ale interesujące było to, że Jeck dbał nie tylko o bogactwo płaszczyzn, ale dokładał też rytmy.

Niedługo po początku motyw latynoski, filigranowy – odnaleziony na zdartej płycie skład małych perkusjonaliów. Trochę później zaskakujący swoją siłą rytm, kontrastujący z rozmazanym dronem. Gdzieś potem wyciszenie, kilka osób nawet klaszcze, potem zmniejszenie skali do szmerów i drobiazgów, z jakimś powidokiem jakby wysterowanym sprzężeniem, które rozchodzi się wokół. Stopniowe wezbranie i znów zaskoczenie: Jeck wybiera kawałki z partii gitary przestawiając ramię na winylu. Przed końcem był jeszcze koronkowy motyw jak z pozytywki (pewnie przetworzony fortepian?).
Jeck nie zmieniał ustawień loopowania, ale było to raczej zaletą jego grania, gdyż dzięki temu całość była spójna, kolejne elementy były kontynuacją, wyłaniały się spod poprzednich, a równomierny dryf był wciąż obecny.

Pateras/Baxter/Brown

Po tym nostalgicznym rejsie kolejny występ znów był zmianą klimatu. Zaczęło się od zapowiedzi perkusisty Seana Baxtera, która w treści była miła, okraszona kilkoma „fuckin”, jednak bardziej uwagę zwracała jego punkowa prezencja i swobodne zachowanie, które znalazło zresztą rozwinięcie w jego graniu. Baxter znajdował się po prawej stronie, na środku Dave Brown (gitara), po lewej Anthony Pateras (fortepian preparowany). Nie tylko ten ostatni wykorzystywał rozmaite przedmioty do rozszerzania możliwości brzmieniowych instrumentu.

Oryginalność tego projektu w dużej mierze polega na wykraczaniu poza tradycyjne brzmienie instrumentuO ile trudno mówić o preparowanej perkusji, to jednak Baxter robił wiele, by nie wpaść w rolę „bębniarza”, zresztą w tym trio przyjął zasadę, żeby nie używać pałek do uderzania. Głównie grał pokrywami, czasem też małymi patykami. Gitarzysta zaczął bardzo oszczędnie, podczas pierwszego utworu nawet nie wiedziałem, że słyszę jego wkład, bo dość mocno zbiegał się z barwą perkusyjnego fortepianu. Obu panom zdarzało się uzyskiwać brzmienie gamelanowe, Pateras często spędzał dłuższą chwilę koncentrując się na wąskim odcinku klawiatury, jakby chcąc wydobyć z niego wszystkie niuanse, wpadał w niemal maszynowe serie rytmiczne, bawił się tempem, zatrzymywaniem ich.

Oryginalność tego projektu w dużej mierze polega na wykraczaniu poza tradycyjne brzmienie instrumentu, jednak nie jest to tylko pokaz sztuczek w rodzaju „jakim jeszcze metalowym przedmiotem mam dotknąć struny”, to jest jedynie środek do celu. Czyli do odważnej, dynamicznej, zespołowej improwizacji, w której nie ma solistów i wspierających, a największa wartość kryje się w telepatycznym porozumieniu, jakie wytwarza się między grającymi.

Robert Henke

Jeśli w układzie pierwszego wieczoru festiwalu da się dostrzec zasadę rozwoju (od najbardziej nieruchomego, intro- występu do żywiołowego, ekstrawertycznego), to drugi opierał się na kontraście.

Piętro niżej niż zazwyczaj odbywają się koncerty, Robert Henke zaprezentował „Layering Buddha Live”: ciemność (czyli niby skupienie, ale nie do końca, nie tylko przez koncertowych piwoszy), sześć głośników (czyli otoczenie przez dźwięk i jego przepływy, ale ja poczułem to tylko w kilku momentach). Nie miałem żadnych oczekiwań, nie znałem nawet wersji płytowej, nie mogę więc porównywać, ale występ Henke nieco mnie zawiódł. I nawet nie wiem do końca dlaczego, oczywiście przyjemne były te partie, gdy niskie częstotliwości wypełniały całe pomieszczenie, ale to tylko dwa momenty, bo też przecież nie o to w tej muzyce chodziło.

Może gdyby ruch dźwięków między kanałami był szybszy? Ale gdyby tak było, to zupełnie zmieniłoby charakter muzyki, to byłoby coś innego, a autor nie chciał czegoś innego przecież…Przez większość czasu miałem wrażenie, że Henke pokrywa swoje konstrukcje szarymi farbami. Ktoś może stwierdzić, że podobnie jest z Jeckiem, na co mógłbym tylko odpowiedzieć, że jak widać są różne rodzaje szarości. Ci dwaj muzycy skojarzyli mi się w jeszcze jednym, bo u Henke też pojawiały się brzmienia, które mogłyby być bardzo wolnymi glissandami instrumentów smyczkowych.

Mouse on Mars

Zakończenie festiwalu to dawno w Poznaniu niewidziani Mouse on Mars, znaczny przypływ publiczności, która nie mieści się na krzesełkach. Byłem w tym roku na koncercie duetu, tak że przypuszczałem, że wiem, czego się spodziewać i zastanawiałem się, na ile zaproponowane siedzenia okażą się przydatne. Byli tacy, którzy już na pierwsze rytmy zaserwowane przez Myszy zareagowali tanecznymi ruchami, jednak pospolite ruszenie nastąpiło dopiero po kilkunastu minutach. No tak, jak wyczytałem na forum, byli też tacy, którym nie odpowiadała ta potańcówka, rozumiem to, ale porównania do Manieczek są jednak przesadą. Moim zdaniem, jeśli duet decyduje się na four-on-the-floor, to dlatego, że chce, a nie że jest to jedyne, co potrafią.

I nie było też tak, że tylko o bity pod nóżkę tam chodziło, jeśli ktoś chciał, to mógł wysłyszeć wiele rzeczy dziejących się oprócz tego: samplowanie głosu na bieżąco, jak również perkusyjne wykorzystywanie go. Jeszcze na początek dźwięki golarek (na żywo – Toma), a w trakcie syrena (obsługiwał Werner). Rozciąganie wybranych elementów, czy w ogóle sprawdzanie pojemności utworu, co jeszcze da się dorzucić, co można wykręcić, naciągnąć, nadszarpnąć. Tak również MoM bawili się własną hitowością, ten moment, gdy wiadomo, że zaraz wejdzie (genialny) bit „Actionist Respoke” i faktycznie, ale bardzo szybko zostaje zastąpiony innym. Jakby „my wiemy, że wy wiecie”. Dobra zabawa, ale chyba czasem można?
To pierwszy tak stylistycznie różny Focus i wiadomo, że przy takim rozstrzale nie wszystko każdemu będzie się podobać, ale myślę że jednak jest to dobry kierunek na przyszłość.

Sprawdź, co o festiwalu napisał Maciek Kaczmarski







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy