Filip Szałasek prezentuje dwudziestkę najciekawszych krążków roku 2008. Wraz z opisami – fragmenty. Zalecane:
20. Mount Eerie – Lost Wisdom
19. Paavoharju – Laulu Laakson Kukista
18. Koen Holtkamp – Field Rituals / Ulaan Khol – I + II
17. Spokes – People Like People Like You
16. Philip Jeck – Sand / Library Tapes – Fragment EP
15. Xiu Xiu – Women As Lovers
14. Juvelen – 1 / Air France – No Way Down EP
13. Baby Dee – Safe Inside the Day
12. Monade – Monstre Cosmic / She And Him, Vol.1
11. Metaform – Standing On the Shoulders of Giants
Obowiązkowe:
10. Blue Sky Black Death – Late Night Cinema
Unikam składanek, ale w tym roku dwie same wskoczyły mi w ręce i nadal nie do końca czuję się od nich wolny: „Jazz In Haruki Murakami” oraz wielkie, czteropłytowe kompendium „Music For Striptease”. „Late Night Cinema” to trzeci miks, tyle że nie wisi nad nim żadna dominanta unifikująca części składowe. Eklektyzm tego albumu to prawda różnorodności, a nie fałsz efektownych mash-upów. Zamiast zestawienia kawałków dostajemy zestawienie stylistyk: ambient, sampling, hip hop, trip hop,breakbeat – OK, przewidywalne, ale w momencie, gdy ogarnie się już te Shadowowe warzywka przychodzi pora na szersze spojrzenie wgłąb zupy, a ta okazuje się mieć silnie post-rockowy posmak. Przygoda na dłużej.
9. Miss Kittin – Bat Box
Żywotność tej płyty zadziwia, mimo konstrukcji opisanej na planach cepa albo łyżki. Zero skomplikowania, odsłonięty cały tarot, więc spodziewany brak emocji z wróżby, a tymczasem teraźniejszość odbiorcza tego albumu trwa i trwa zręcznie wystawiając przyszłość do wiatru. Kittin is high, a odżegnując się wyraźnie od electroclashowych początków ładnieje i młodnieje z foty na fotę, widać w przebłyskach romantyzmu akcentujących ten właśnie album spośród całego jej dorobku.
8. Wye Oak – If Children
Że samego siebie zacytuję: Niemal wszyscy lubują się w pozytywnie niecodziennych sytuacjach, więc po raz kolejny stajemy dziś przed odczuciem radości: a) Wye Oak wpisują się w lekko wyeksploatowany już nurt piosenkowej nostalgii za czasem minionym i ocalaniem dziecka w sobie i własnych wrażliwych odbiorcach, ale b) wychodzi im to przekonująco i wielce intrygująco w kwestii formalnej. Tej bowiem jak najdalej od popularnej definicji bycia fajnym hipsterkiem. Jest tutaj wystarczająco dużo brudu, rocka i rzeczywistych punchlines, aby przyciągnąć na dłużej bez systematycznego wzrostu poczucia żenady (vide Crystal Castles).
7. Fennesz – Black Sea
Trochę niedocenione przez zagraniczne serwisy „Black Sea” wyszło za późno, żeby poświęcić Fenneszowi więcej uwagi i dać miejsce zasłużenie wysokie. Jednak nawet dla zaściankowego recenzenta, album ten wydaje się być ostatnią zasługującą na wyróżnienie płytą Fennesza. To świetne wydawnictwo wraz z kolejnymi odsłuchami wysyła spójny komunikat: idę w tropy Jecka i Heckera, zaczynam rozpływać się w kolaboracjach i jeśli nagram coś jeszcze umieśćcie to najwyżej na miejscu 15., i tak nie dacie rady zrobić tak, żeby było mi smutno a słuchać będziecie dalej.
6. Atlas Sound – Let the Blind…
Atlas Sound – Let the Blind… > Atlas Sound – Weekend EP / Atlas Sound – Things Ill Miss EP > Cox perkusistą w garage / noisowym kobiecym zespole Wet Dreams > Deerhunter – Cryptograms > Marfans Band
5. Grouper – Dragging a Dead Deer Up a Hill
Ze świecą szukać na asteroidzie 2008 drugiej tak wolnej od fatałaszków stajlu grającej kobiety. Dzięki temu, że muzyka składająca się na ten album jest tak dobra, płeć i metody użycia photoshopa schodzą na osiemnasty plan. Co niekiedy może przerażać, bo stawia oko w oko z autentycznym zerwaniem więzów z ludzką rasą i jej tkliwymi oszustwami. Grouper nie retuszuje żadnej ze swoich obserwacji – świat odbija się w szklanych oczach lalki z okładki korespondując z drobiazgowością Matta Bauera, który wynosząc z rzeki zwłoki notuje nawet chrupanie muszelek pod stopami. Mimo patologicznej bezduszności osądu, „Dragging a Dead Deer…” to album gloryfikujący życie jako wartość, dla której warto zabijać. Grouper i Bauer zakochana para.
4. Cut Copy – In Ghost Colours
M83 dopisało do trampek i ostentacyjnie żutej gumy turbo odrobinę perwersji, przemocy, obrazków mrocznych i pięknych zarazem albo tylko wybitnie cool, czyli to czego zabrakło w wydawnictwie Cut Copy. Jednakże, podobnie jak Gonzalez i spółka, także CC darują odbiorcy zjednującą wygodę. Bezstresowa teleportacja między neonowe kluby ulokowane wzdłuż plaży obiecuje zdrowy, beztroski seks, być może niekiedy zbyt przelotne, ale przecież satysfakcjonujące, relacje interpersonalne oraz naładowanie baterii przed kolejną oracją dyrektora na sali gimnastycznej.
3. The Do – A Mouthful
Radosne piosenki nigdy nie pokonają tych smutnych i chorych z prostego powodu: wszyscy chcemy być radośni i kiedy ktoś w naszym mrowisku wydaje się być osowiały w dobrym tonie jest go pocieszać, ale tak naprawdę w połowie przypadków to nie ulga w bólu jest czynnikiem potrzebnym i konstruktywnym. Ponure kawałki są jak grabarze i fryzjerzy: zawsze potrzebne, łatwe do znalezienia, pomocne. Dzięki nim można położyć czemuś ostateczny kres i żyć dalej albo zmienić wygląd i udawać, że zmieniło się wszystko. Jeśli ktoś jednak chce trzymać się savoir vivreu i ekspresowo przenieść cierpienie w wymiar swawoli rozchełstania, trudno w tym roku o lepsze trafienie niż „Mouthful”.
2. M83 – Saturdays=Youth
„Saturdays=Youth” to dla M83 to samo co dla Davida Duchovnego główna rola w „Californication”. Nikt nie spodziewał się takiego zwrotu, i słusznie, bo nic go nie zapowiadało. W obu przypadkach pełen jędrności seksapil nie wykluczył zdolności do inspirującej refleksji, a chociaż niewinny romantyzm wydaje się być przeciwstawny szowinistycznej beztrosce Hanka Moodyego, tyle samo płynie z niego przyjemności dla odbiorcy. Przy okazji udało się zwalczyć górnolotny pierwiastek, a jeśli ktoś zatęskni jednak za Mulderem albo wcześniejszymi wydawnictwami Gonzaleza – zawsze może do nich wrócić. To m.in. taki właśnie komfort doznań pozwala określać niektóre kreacje jako istotne.
1. Matt Bauer – Island Moved In the Storm
Dzięki, było miło, interpretacja bardzo przyjemna również. Polecam Low – Secret Name, trochę tak z dupy, trochę z przeczucia, jeśli oczywiście jeszcze nie słuchałeś.
depresja is soooo high school 😉 ja zakładam taką interpretację tej płyty: jesli traci sie kogos bliskiego, to z jednej strony jest oczywiscie czarno i bardzo zle, ale jednoczesnie wyzwala sie jakas niesamowita energia i potrzeba zycia, i jak dla mnie o tym jest ta plyta, ktora jakos laczy te dwa skrajne stany emocjonalne. moze nawet nie jakos, a zawodowo. i moze wydac sie to groteskowe, a jakze, ale mnie bierze i urzeka.
dzieki za wymiane zdan i bauera!
Ok, wróciłem do tej płyty, bo zaintrygowała mnie aż taka różnica w diagnozie samego nastroju i dalej uważam In Ear Park za swawolny album: ta ogromna perka i chórki (np. Floating On the Leigh) – hej. Waves of Rye może jako jedyne bardziej depresyjne, ale smutne fragmenty zazwyczaj przeradzają się w dysproporcjonalny, indie-folkowy song (Phantom Other). Teenagers i No One Does It Like You moje highlighty, bo dwa najdziwniejsze (z zachowaną niejaką singlowością w sumie) kawałki na płycie. Postawiłbym na równi z Xiu Xiu, ale powody czysto osobiste: drażni mnie takie brzmienie (przy Grizzly Bear bolą mnie zatoki, a DE i GB wymieniają się muzykami chyba), więc rzecz, której ewentualna bardziej obiektywna wartość jest dla mnie zasłonięta, podobnie jak w przypadku Of Montreal. Zostaję przy wcześniejszych płytach DE, ta najsłabsza w ich dorobku IMO, bo jednak są nudy i, nie chcąc pochopnie przestrzelić, intuicyjnie zdaje się, że nie sprostali utrzymaniu spójnej relacji na linii tekst-muzyka, co szczególnie zauważalne, kiedy na liryki zwróciłeś uwagę. Może miało być groteskowo, czasami jest; na pewno jest ładnie, więc na chwilę można przysiąść. Yo!
oj nie wiem czy ta plyta jest wesola, ponoc glowna inspiracja byla smierc ojca Rossena, troche transkrypcji tekstow (nie do onca dokladnych pewnie) tu: http://www.songmeanings.net/artist/view/songs/137438966005/
wziawszy to pod uwage nawet pozornie radosne no one does it like you jest jak dla mnie melancholijno-smutnym songiem
Dobre pytanie. Uznaję za fakt, że moje uporczywe trzymanie się Whitey On the Moon może być po prostu błędem i powinienem dać szansę i Cold Nose i In Ear Park, ale to ostatnie odrzuciło mnie swoją wesołością, wywołało pełno słabo uzasadnionych skojarzeń z niedorobionymi wersjami rzeczy w stylu Deerhuntera (raczej nie trawię stylistyki, chociaż szacunek), no i rozwój brzmienia jaki niepodważalnie zaszedł od czasów Whitey… pochopnie uznałem za zbłądzenie. Nawet teraz dręczy mnie przeczucie, że gdybym poświęcił temu więcej czasu mogłoby spokojnie zastąpić nowe Xiu Xiu. Zamierzam podejść drugi raz i jakby co przyjdzie jeszcze czas na kajanie się. Być może odpokutuję recką. Aloha!
w rzeczy samej bardzo dobry ten matt bauer, a jak widzisz nowy department of eagles? jak dla mnie stoja niedaleko
Rings dosyć słabe. Wokalnie laska nachalnie nawiązuje do Life Without Buildings, muzyka zaś nie trzyma się kupy poza paroma chórkami. Za dużo piskliwych dziewczęcych wrzasków (Vivian Girls już zdążyły kogoś natchnąć? co będzie w 2009?) i jakoś mało pomysłowo – czuć, że miała to być odpowiedź na coś, a nie muzyka ot tak sobie.
Kid Loco > nie czytaj Procesu, bo już 10 lat wcześniej tę historię mogłaby potencjalnie opowiedzieć Przemiana, przy okazji utwór krótszy.
Oj, nie bije. Poza Tee Pee nic ciekawego raczej. Paw Tracks w tym roku zbierał siły na 2009.
Proponuję koniecznie sprawdzić kapelę Rings. Dziewczęce wydanie Animal Collective z Paw Tracks.
W tym roku nagrały świetną, acz zupełne nie zauważoną płytkę Black Habit. Bije ona na głowę tak lansowane historie jak chociażby High Places
Jeśli zaś chodzi o Cut Copy to są jedną z niewielu kapel które mnie nie zawiodły w tym jakże rozczarowującym muzycznie roku.
Pozdro!
Cut Copy – In Ghost Colours : tak mogłoby brzmieć New Order gdyby nie to ze tak nie brzmieli
nowe brzmienia sprzed 20 lat – nie wchodze