Wszyscy znacie tę historię? Kiedy Brian Eno miał w 1975 roku wypadek samochodowy, przez kilka tygodni musiał leżeć unieruchomiony w łóżku. Odwiedziła go wtedy późniejsza wokalistka nowofalowa Judy Nylon, przynosząc w prezencie płytę z osiemnastowiecznymi kompozycjami na harfę. Na koniec wizyty włączyła krążek przyjacielowi i wyszła. Eno, nie mogąc się poruszać, musiał słuchać muzyki na zbyt niskim poziomie głośności, mieszającej się z dochodzącymi zza okna odgłosami otoczenia. Wtedy wpadł na genialny pomysł – nowego brzmienia, przeznaczonego do wyciszonego słuchania, takiego, jak dźwięków padającego deszczu, szumu samochodów czy odgłosów bawiących się dzieci. Tak narodziła się idea muzyki ambient, którą Eno zmaterializował potem na swych kilku wybitnych albumach.
Czy my dzisiaj słuchamy płyt wywodzących się z tego gatunku w taki właśnie sposób? Na pewno nie – to niemożliwe, ponieważ przeszedł on radykalną ewolucję, znacznie oddalając się od swych pierwotnych założeń. Trudno przecież uznać większość współczesnego ambientu za muzykę otoczenia. Przykładem tego może być najnowszy album amerykańskiego producenta Brocka Van Weya nagrany pod pseudonimem bvdub dla włoskiej wytwórni z Rzymu – Glacial Movements. Kompozycje zamieszczone na „The Art Of Being Alone”, choć bez wątpienia można je zaliczyć do stylu ambient, są tak głęboko emocjonalne, że nie sposób ich słuchać beznamiętnie. Rezydujący obecnie w Chinach artysta posiadł bowiem rzadką umiejętność poruszania ludzkich dusz – dźwiękami wręcz nadzwyczaj minimalistycznymi.
„The Art Of Dying Alone” to zgodnie z tytułem muzyczna wizja rozstawania się człowieka ze światem materialnym. Wędrówka w Nieznane rozpoczyna się spokojnie – w otwierającym album „Descent To The End” płyną strumienie lodowatego dźwięku, na które nakładają się delikatne tony akustycznej gitary niesionej głęboką pulsacją wycofanego basu. Ten kojący nastrój rozbija „Nothing From No One” – wysoka fala toksycznego szumu o lekko smyczkowym brzmieniu, spod której z trudem dochodzą do słuchacza zapętlone akordy tęsknego fortepianu.
„To Finally Forget It All” to najdłuższa kompozycja w zestawie: 22-minutowa suita, przypominająca materiał zamieszczony na poprzednim krążku Brocka Van Weya – „White Clouds Drift On And On”. Początkowo niesie ją dyskretnie schowany w tle lekki bit techno, z czasem nabiera on jednak dubowego brzmienia, rezonując metalicznymi pogłosami wplecionymi w oniryczne fale syntezatorów. Nad wszystkim tym góruje anielski głos tajemniczej wokalistki – podszyty melodyjnymi partiami jamajskiej melodiki.
„No More Reasons Not To Fall” i „No One Will Ever Find You Here” to wspomnienie monochromatycznego shoegaze`u, przefiltrowane przez doświadczenia „kompaktowego” ambientu w stylu Markusa Guentnera czy Andrew Thomasa. Masywne ściany syntezatorowych dźwięków imitują tu jazgotliwe pasaże gitar w stylu My Bloody Valentine, a eteryczny śpiew wspomnianej wokalistki – niezapomniany głos Elizabeth Frazer. Wszystko to tworzy odrealniony nastrój finału wizyjnej podróży do kresu istnienia.
I wtedy rozbrzmiewa tytułowa kompozycja: kościelny chór wprowadza klimat niebiańskiego spokoju, w którym pojawia się podniosła wokaliza przypominająca mistyczny śpiew Lisy Gerard. Z czasem ludzkie głosy otaczają dostojnie wibrujące dźwięki gitary i pianina, wpisane w monumentalny strumień syntezatorowych tonów oddalających się powoli w stronę ciepłego i łagodnego Światła.
Choć tytuł albumu wskazywałby inspirację egipską lub tybetańską „Księgą Umarłych”, środki muzyczne (szczególnie zastosowanie chóralnych harmonii) wykorzystane przez Van Weya osadzają wizję producenta w kręgu chrześcijańskiej duchowości. Na okładce do płyty napisał on: „We Are Die Alone, But Some Make It Their Last Work Of Art”. Czyż to nie równoważne ze średniowieczną koncepcją „ars moriendi”?
www.myspace.com/glacialmovements
www.myspace.com/bvdubtechnology
Glacial Movements 2010
Płyta do mnie nie przemawia… można posłuchać, ale wracać za często nie będę.
Jako ambientowy „wyjadacz” chciałbym wyrazić swoją opinię: rzeczywiście masakryczne nudy
dżizas standardowe kłotnie o muzykę, niektórzy się nigdy nie nauczą.. kamp odpada.. od parova wara, a ten ambient mozna posłuchac wieczorem przed snem ale nie w miejskim w godzinach szczytu, wiec co kto lubi.. ale mi adrenaliny ten dzwięk przedłużonego w nieskończoność klawisza nie rusza 😛
mocna tegoroczna pozycja. już wcześniejsze jego wydawnictwa intrygowały, jak poprzez stosunkowo proste środki udaje mu się stworzyć ciekawy klimat, budować napięcie. przy TAoDA moim zdaniem przeszedł samego siebie.
Twoja nienawiść? może być, wygląda okazale 🙂 btw. przy Kampie się fajnie podskakuje. Powiedz mi jak bardzo leży Ci bvdub.
to znaczy, że koleś typujący do płyty roku Kamp!, czyli żenujące g*wno hajpowane przez ten portal od grubych miesięcy, mówi, że Bvdub jest nudny , bo nie ma tam spedalonych indie miernot plumkających elektro pop do kotleta w MTV2, może być taka nienawiść?
Bxd7Nxd7Qb8, ale co to ma do rzeczy? 🙂
1. M83 – Saturdays = Youth
2. Kamp! – Breaking a ghosts heart
3. Florence And The Machine – Lungs
4. Parov Stelar – Coco
5. Moderat – Moderat
to są twoje typy na płyte roku 2009 – nie zabieraj się za takie wydawnictwa, jak nie masz gustu ziom
to chyba jesteś prostakiem
Masakryczne nudy…