Kto by pomyślał, że za niewiele ponad dwa miesiące, do Kostrzyna nad Odrą zawita do nas The Prodigy, grając jako największa gwiazda tegorocznego Przystanku Woodstock. Pomysł Owsiaka, w mojej opinii, absolutnie fantastyczny, choć nieco ryzykowny, bo o wpadkę nie trudno. Ortodoksyjna brać czuwa. Skandowanie nazw innych zespołów, buczenie, gwizdanie – oby nie stało się faktem, odpukać. Nie każdemu jest w smak, uczestniczyć w bądź co bądź, rockowej uczcie na której głównym daniem jest zespół daleko odbiegający od kanonów, ba, reprezentujący zupełnie inny gatunek. Dla jednych będzie to zatem pouczająca lekcja eklektyzmu, dla drugich niczym nieskrępowany fun. O tym, jak wielka jest siła muzyki, opowiada ich najnowszy, koncertowy album „Worlds On Fire”. Na podróż przeludnionym pociągiem w wakacyjnym skwarze, jak znalazł…
Breathe with me…
Siedzę wygodnie w fotelu i zaczynam tupać nogami, dłońmi wystukując rytm, nieświadomie i zupełnie bezmyślnie. I choć to truizm od lat powtarzany przez fanboyów, to muzyka brytyjskiego tria jest jedną z tych, która nie pozwala usnąć, budząc w człowieku demona. Świadczą o tym opinie ludzi wychodzących z sal Multikina, którzy jako pierwsi mieli okazję nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć, co działo się na arenie w Bletchley.
Co ciekawe, wielu z nich nigdy nie miało kontaktu z muzyką The Prodigy, a mieszany przedział wiekowy, tylko udowadniał pewien uniwersalizm ich muzyki. Fakt, dinozaury oddały pałeczkę młodym. Jak „Fat Of The Land” był kamieniem milowym dla muzyki elektronicznej, tak dzisiejsze „Invaders Must Die” jawi się słuchaczom jedynie jako płyta dobra, ale będąca jedną z wielu. Niecałe 15 lat temu byłoby to nie do pomyślenia. Dziś, weterani z UK stoją na scenie z podniesionym czołem, ze świadomością, że doszli do punktu w którym już niczego nie muszą. I cokolwiek Ci podadzą, Ty łykniesz jak młody pelikan.
Kurtyna w górę. Maxim wita się z rozentuzjazmowaną publicznością, niczym szaman wypowiadający magiczne zaklęcia. Porównanie może niewyszukane, ale przypomina mi trochę Maxa Cavalerę, który swym mesjańskim sposobem bycia czaruje lud schodzący się na jego koncerty. Czarnoskóry szarlatan nie gorzej niż weteran z Soulfly, deklamuje wersy, które znają wszyscy znajdujący się tamtej nocy na Milton Keynes Bowl. Ogień wielkiego przeboju „Breathe” został wywołany i z siłą pioruna rozpoczął rollercoasterową jazdę pod sceną.
Show your color!
„Omen”, to jeden z tych numerów, za które pokochałem „nowoczesne” Prodigy. Na żywo sprawdza się równie perfekcyjnie – skandowany, buntowniczy refren, dubstepowy rytm i pijane syntezatory Howletta. Zespół nieźle wstrzelił się w nowe realia, nie tracąc ducha staroszkolnego rave. Bardziej intrygujące są jednak koncertowe wersje „Colours” i „Thunder”. Pierwszy z nich, z cyfrowego energetyka, ewoluował w mocno bujający, gitarowy numer, drugi mocno zwolnił i w industrialnej oprawie, ospale wiruje wśród pogującego tłumu. Flint i spółka zawsze lubili bawić się swoją muzyką, w tym przypadku nowe interpretacje w niczym nie odbiegają od ich pierwowzorów. Szacun.
W „Warriors Dance” obyło się bez niespodzianek. Maxim wiedzie prym, pokrzykując i nawołując do tłumu w gęstych, basowych oparach, oddając mikrofon obłąkanemu Flintowi dopiero przy okazji breakbeatowego potwora „Firestarter” i „Run With The Wolves”. O ile druga z piosenek już na zawsze pozostanie przeciętnym średniakiem i nawet najżywsze jej wykonanie tego nie zmieni, o tyle o pierwszej z nich można by napisać średniej grubości książkę lub na przekór, nie powiedzieć nic. Oba warianty będą jedynie dowodem na kultowość perełki z „Fat Of The Land”.
Push up your hand, if your lovin my style
Słuchając tych nagrań live w wersji audio, można odnieść wrażenie, że Keith jest zupełnie wypompowany, jak gdyby był obdarty przez kąsający ząb czasu z dawnego poweru i charakterystycznego, tak łatwego do wyobrażenia obłędu w oczach. Jednak kiedy Maxim wywrzaskiwał wersy poszczególnych kawałków, Keith wirował po scenie jako szalony, skacząc i wyginając się, zupełnie jak te dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Raves not dead, man.
Powrót do korzeni zespołu w postaci majestatycznego „Weather Experience” jest chwilą oddechu zarówno dla nas, słuchaczy, jak i dla dwójki liderów. Ot, parę minut na wodę i szybki reload baterii. Kurz opada, a tysiące rąk uniesionych w górze wybija rytm bicia swoich serc. Jeśli bliżej się przyjrzeć koncepcji utworu, to jego symfoniczny, oldschoolowy sznyt łatwo odnaleźć również w najnowszym „Omen Reprise”, zagranym przez Howletta zaraz po klasycznym „Voodoo People”. Follow-up widoczny jak na dłoni.
Zaraz po nim fala zgniatanych nawzajem ciał zaczyna podskakiwać jak w transie, goniąc tektoniczny rytm „Invaders Must Die”, skandując chóralnie tytuł za Maximem. Gdzieś w tle rozlegają się urywki „Smack My Bitch Up”, a muzyczna eksplozja staje się faktem. Kiedy oniryczny, kobiecy głos zaczyna snuć się pomiędzy perkusjonaliami, wokalista zaczyna zabawę z publiką. Stanowczym głosem nawołuje, by wszyscy wraz z nim zniżyli się do ziemi, a kiedy śpiew znika w ścianie dźwięku, tłumy skaczą w ogień, prosto w ramiona szaleńczego „Take Me To The Hospital”. No remorse.
Who the fuck here is with me?
W porównaniu zresztą numerów z soczystej playlisty „WOF”, następujący po nim „Everybody Is In The Place” wydaje się być biedną odmianą oryginału – zagrany bez pomysłu, oszczędnie i nieciekawie. Łyżka dziegciu w beczce miodu jednak jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a za rogiem czyha już na nas niemalże metalowy „Their Law” z magnetyczną melodyjką i prześwietnym dialogiem Keitha i Maxima. Wisienką na torcie albumu jest finalny „Out Of Space”, kiedy po ostatnich, do cna wyczerpujących jungle jumpsach, w niebo niesie się głos rastafarianina Maxa Romeo, który tonie w morzu wtórujących mu gardeł. Kurtyna opada, światła gasną, a ja ocieram pot z czoła.
Album „Worlds On Fire” jest koncertem, który udowadnia, że muzyka The Prodigy, to przede wszystkim świetna, energetyzująca zabawa. Frajda, której nie jestem w stanie się oprzeć, mimo nieznośnej świadomości jak prosta to rozrywka. Nie warto szukać drugiego dna tam, gdzie go nie ma. The Prodigy to kamień milowy w historii muzyki elektronicznej, a jego członkowie, mam taką gorącą nadzieję, zapiszą się na jej kartach złotymi literami, inspirując młodych-zdolnych przez wiele, wiele lat. Każdy z nich ma power, którym mogliby obdzielić dwudziestu żółtodziobów brylujących w charakterze „najgorętszych objawień ostatnich lat”. Kopniak im w tyłek. Wyłącz fejsa, jedź na Woodstock. Amen.
theprodigy.com
Mystic Production, 2011
http://www.youtube.com/watch?v=f9SCmbmA9W0&feature=channel_video_title
tyle w tym temacie !
skoro jest perkusista i widać jak napiedala po garach to pytam się dlaczego go nie słychać, trochę za dużo playbacku w tym materiale jak na tak duże przedsięwzięcie.