Wpisz i kliknij enter

Burn Selector Festival 2011 – relacja z drugiego dnia

Ponad 10 tysięcy osób bawiło się przez dwie noce na trzeciej edycji krakowskiego Burn Selector Festival. Drugi dzień festiwalu rozpoczął się od koncertu Oszibarack w kolaboracji z Igorem Boxxem, którego głównym zamierzeniem była prezentacja premierowych nagrań z nadchodzących płyt artystów. Muszę przyznać, że byłem bardzo ciekaw owoców tej muzycznej fuzji, choć do końca nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak miałaby wyglądać. W praniu, okazała się jednak bardziej „swojska”, niż by to się mogło wydawać. Początkowo nieco irytowało mnie, że Oszi grają pierwsze skrzypce, zostawiając Igora gdzieś za sobą, jednak z kawałka na kawałek, coraz mocniej przekonywałem się, że dźwiękowe proporcje między nimi zostały należycie odmierzone.

Pomimo nielicznej publiczności, która dopiero docierała na teren festiwalu i stanowczo zbyt wczesnej pory, jak na tak tajemniczy i oniryczny, muzyczny spektakl, koncert zespołu okazał się jednym z tych, które wspominam bardzo miło, może właśnie z racji jego kameralnego charakteru. Taneczne, lekko funkujące numery, naładowane energią Oszibarack, przeplatały się z przelatującymi gdzieś w tle samplami Boxxa, tworząc tym samym wielobarwną hybrydę, składającą się z wielu elementów – transowe, etniczne brzmienie, ambientowe szumy, gitarowe sample i kosmiczna elektronika.

Jednak, wszystko to robiłoby większe wrażenie, gdyby nie głos wokalistki przeszkadzający w odbiorze co niektórych numerów – DJ Patrisia zaimponowała mi jedynie w „Anchor Up!”, z resztą utworów zespół spokojnie poradziłby sobie bez niej.

Zgoła odmienne odczucia miałem podczas występu damsko-męskiego duetu Rebeka, tworzonego przez ekspresyjną wokalistkę Iwona Skwarek oraz Bartka Szczęsnego, którego solowy, skądinąd bardzo udany koncert, miałem okazję obejrzeć podczas pierwszego dnia festiwalu. Ich muzyka to kawał solidnego electropopu, który niekiedy odjeżdża w kierunku modnego chillwaveu czy laserowego dance.

Moją uwagę przede wszystkim zwróciła ekspresja Iwony, która pomału wyrasta na nowe, sceniczne zwierzę, a Bartosz, drugi raz podczas imprezy na Błoniach, dowiódł siły swych syntezatorowych dźwięków, czego najlepszym przykładem był intrygująco zagrany „Fail”. W tym przypadku, sugestywne wizualizacje z marszem gimnastyków na czele, mogły być tylko wisienką na muzycznym torcie, po którego zjedzeniu, nie mdliło ani przez moment.

Parę chwil później znajdowałem się już w samym centrum namiotu Cyan Stage, pod którym to wraz z licznie przybyłą widownią oczekiwałem na koncert weteranów z The Orb. Mógłbym go opisać w zaledwie dwóch słowach – spontaniczna zabawa. Alex Paterson to człowiek, który przy całej legendzie i szacunku jaki go otacza, jawi się jako gość z wielkim poczuciem humoru, który ma ogromny dystans do tego co robi. W epoce nadętych newbiesów towar to absolutnie deficytowy.

Podczas blisko godzinnego setu, tańcząc na sto sposobów, wraz z kompanem przeleciał przez niemal wszystkie czołowe podgatunki muzyki elektronicznej – od ambientu przez trance, dub, house, a kończąc na mainstreamowym dubstepie. Swoją drogą, odniosłem wrażenie, że spore grono osób przybyłych na live act, nie miało wcześniej styczności z twórczością The Orb, co w rezultacie odbiło się początkowo na przyjęciu dwójki producentów – dopiero w połowie występu publika reagowała jak należy.

Pomimo wygłupów Petersona, dźwięki wychodzące spod jego palców wcale takie wesołe nie były, co więcej, przesiąknięte były filozofią – sens życia, ekologia, religia, stan ducha, wszystko to składało się na koncert Mistrzów, uzupełniany adekwatnymi do dźwięku obrazami. Chłopaki trzymają formę, co bardzo cieszy. A występ na Błoniach udowodnił również, że The Orb to nie tylko „Little Fluffy Clouds”, a eksperymentalny kolaż, z którego każdy pasjonat elektroniki, może wyłowić coś dla siebie.

Po mistycznych sekwencjach, czas na szczyptę kobiecego dubstepu w wykonaniu Katy B. Kto odpuścił sobie drugi dzień Selectora, ma kolejny powód do żałowania nieprzemyślanej decyzji, bowiem koncert angielskiej piosenkarki okazał się najlepszym ze wszystkich z line-upu Magneta Stage, choć nic tego nie zapowiadało.

Energia rudowłosej Katy udzieliła się wszystkim zgromadzonym w małym namiocie, który dosłownie pękał w szwach. Młodziutka wokalistka wraz z zespołem bawiła się na scenie równie dobrze, co my, kłębiący się pod nią widzowie.

Panna B skakała jak szalona, śpiewając swoje najlepsze numery – drum & bassowy „Perfect Stranger”, taneczny „Broken Record”, seksowny „Easy Please Me” i w końcu hitowy „Katy On A Mission”, połączony z numerem Skinnera „Blinded By The Lights”. Wszystko to wywołało absolutne szaleństwo i doprawdy cieszę się, że tę niepozorną dziewczynę o wielkim głosie mogłem usłyszeć na żywo.

Zrobiło się jeszcze przyjemniej, kiedy tłumnie przenieśliśmy się na dużą scenę, gdzie pokaz swoich umiejętności prezentował amerykański Hercules And Love Affair. Ich koncert był dla mnie swego rodzaju wehikułem czasu przenoszącym w przeszłość. Oto nagle trafiłem w sam środek lat osiemdziesiątych, do jednego z nowojorskich klubów disco ze szklaną kulą i podświetlanym parkietem.

Oni czują klimat tamtych czasów, jak mało którzy – takie perełki jak „My House”, „Blind” czy „I Cant Wait” w pełnym muzycznej pasji, żywiołowym wykonaniu, udowadniają, że czerpanie pełnymi garściami z minionych dekad nie musi wiązać się z biernym naśladownictwem. W przypadku Herculesów mamy do czynienia wyłącznie z uzależniającą, czarną jak smoła muzą, której głównym atutem jest oryginalność i polot.

Ich najnowszy krążek „Blue Songs” znakomicie słucha się w domowym zaciszu, jednak dopiero w bezpośrednim kontakcie z tą muzyką, można poczuć klimat tamtych czasów, który dla wielu z nas, nie może być nawet niewyraźnym wspomnieniem. Genialny występ.

Finałowym koncertem Burn Selector Festival 2011 był występ londyńskiego duetu La Roux na czele którego stoi porcelanowa Elly Jackson, rozpalająca uszy niejednego wielbiciela indietronicznych dźwięków.

Tłumy w napięciu oczekiwały wejścia na scenę swojej ulubienicy, jednak już na samym początku musiały spotkać się z zawodem – kiedy Elly weszła na scenę, z góry przeprosiła wszystkich przybyłych za niedyspozycję, usprawiedliwiając tym samym ewentualne głosowe mankamenty.

I rzeczywiście, jej koncert pozostawiał wiele do życzenia, choć Jackson robiła co mogła, by zadowolić polską publikę. Fakt, występ La Roux to wiele słabych momentów, jednak takie numery jak „In For The Kill”, „I’m Not Your Toy” czy gorączkowo wyczekiwany mega-przebój „Bulletproof” wypadł bezbłędnie, czego najlepszym dowodem niech będzie entuzjastyczne zachowanie publiczności, który na twarzy zwykle poważnej Elly wywołał autentyczny, szczery uśmiech.

I tak zakończył się pierwszy, duży festiwal muzyczny, który otworzył sezon, podczas którego czeka na nas jeszcze wiele, miejmy nadzieję, niezapomnianych wrażeń. Jak mówi Mikołaj Ziółkowski „Polska festiwalami stoi” – to prawda, a Selector Festival 11 jest tego dobrym potwierdzeniem. Miejmy również nadzieję, że ten przyszłoroczny uniknie małych wpadek, jakie czyhały na uczestników w tym roku, by na trwałe wpisać się na festiwalową mapę Polski.

W sobotni wieczór wystąpili również: Last Blush i Novika. Koncert SebastiAna został odwołany.
Autorem zdjęć jest Artur Rakowski, współpracownik NowaMuzyka.pl
Więcej na jego blogu reparter.blogspot.com







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
laudia
laudia
12 lat temu

„Genialny występ.”. Ja pie…… wiedziałam, żeby tu nie zaglądać ;[

Polecamy