Zach Condon nie może chyba pogodzić się z myślą, iż Beirut kojarzony jest przede wszystkim ze zgrabnie sklejonymi fragmentami bałkańsko brzmiących melodii podanych w przebojowej formie. Jego drugi album studyjny, „The Flying Club Cup”, całkowicie zanurzony we francuskim folku oraz poezji śpiewanej, okazał się udaną ucieczką od tego wizerunku. Na „The Rip Tide” Zach także stara się nie oglądać za siebie, jednak wyraźnie słychać, iż dopadła go zadyszka. I kolka. Bo chyba niemożliwym jest, żeby się przewrócił?
http://soundcloud.com/pompeiirecordingco/santa-fe-the-rip-tide
Na „The Rip Tide” brak motywu przewodniego – muzycznego, ale także i fabularnego, przez co utwory pozbawione są wyraźnego rysu nadającego muzyce charakteru. Beirut to przede wszystkim trąbka, akordeon i ukulele wsparte mocarną sekcją dętą, co pozostało bez zmian. Utwory jednak nadzwyczaj szybko wypadają z głowy, nie wabią, nie każą do siebie wracać. Czego jeszcze na tej płycie nie ma? Przepychu aranżacyjnego, napędzającego proste melodie, oraz łatwo wyczuwalnego klimatu miejsc, w których mało kto miał okazję być, ale muzyka Beirut pozwalała je poczuć i dotknąć, zlepiając fragmenty filmów, tudzież obrazów, porozrzucanych w pamięci. To właśnie brak ostatniego z substratów w formule pozbawił zespół egzotyki niespotykanej nigdzie indziej. W zamian Zach nie oferuje nic równocennego – drętwe protoolsowskie klawisze wsparte stukotem perkusjonaliów usłyszeć można na każdej z dzisiejszych produkcji domorosłych muzyków, a jego hipnotyczny, łamiący się dramatycznie głos to już niestety za mało, by zainteresować przez trzydzieści minut.
„The Rip Tide” to podróż ślepą uliczką. Utwory takie, jak „Santa Fe” oraz „East Harlem” dalekie są od latynoskich inspiracji, a szkoda, gdyż muzyka latynoamerykańska byłaby świetnym tematem do interpretacji przez kolektyw Beirut. Oczywiście dalej trudno pomylić ten zespół z jakimkolwiek innym, lecz po dwóch tak dojrzałych albumach od twórczości Zacha Condona powinno wymagać się więcej.
Pompeii Records | 30.08.2011
3/5