Nie udało nam się zobaczyć wszystkich, ale zaliczyliśmy kilka ciekawych odkryć. Zobaczcie nasze wspomnienia z tegorocznego Taurona.
Nie jestem pewien, czy jest sens oceniać nową lokalizację. To przecież tylko jeden skok w bok – za rok festiwal wraca na teren Kopalni Katowice. I chyba dobrze – wydaje mi się, że tej muzyce bardziej służy sąsiedztwo starych hal przemysłowych, niż stawów i łąk. Choć w przypadku takiego Beach House aura ogólnego pikniku nikomu nie przeszkadzała. Tak czy inaczej – wracajmy już na kopalnię.
Kwes
[Kamila Szeniawska] Tegoroczną edycję festiwalu zainaugurowałam wycieczką pod Little Big Stage, gdzie od kilkunastu minut rezydował już Kwes. Po londyńczyku spodziewałam się porządnego, energetycznego kopa w stylu SBTRKT, tymczasem ze sceny spoglądał skromny, opanowany, momentami liryczny koleś w uroczej, kraciastej koszuli.
Wyglądał na lekko onieśmielonego, choć w jego głosie nie dało się słyszeć ani jednej fałszywej nuty. Akompaniująca mu basistka sprawiała wrażenie mocno zblazowanej, energia rozpierała za to krzepką perkusistkę. „Bashful” w wersji live brzmiało poprawnie, choć na otwarcie namiotowej sceny aż prosiło się o większą dawkę pieprzu.
Full Crate & Mar
[Krzysiek Stęplowski] Szkoda, że Full Crate & Mar zagrali na TourBusie Red Bulla – to malutka scena, a ten duet zasługuje na większą uwagę. Na swoim koncie mają doskonałą epkę, kilka świetnych kawałków i dwa klipy. Czekamy na więcej. W Katowicach panowie zaprezentowali okraszony wokalem doskonały set, który – gdyby odbył się później i na większej scenie – miałby szansę stać jednym z wydarzeń piątku.
XXYYXX
[Krzysiek Stęplowski] Byłem strasznie ciekaw tego występu. Muzyka tego szczyla jest bardzo modna – ciekawe, czy przetrwa próbę czasu. Sam Marcel Everett zaprezentował solidnego, choć mało spójnego seta. Pojawiło się kilka technicznych wpadek, brakowało konsekwentnie budowanego klimatu – tak jak to robił ESKMO czy panowie z Fuck Buttons. Może za wcześnie jeszcze na takie występy? Mimo to namiot pełen. Bo zobaczyć trzeba.
Beach House
[Krzysiek Stęplowski] Hmm, oni grali? Tak, to był sympatyczny koncert, głównie dla fanów. Dla mnie – przyjemny piknik z muzyką wybitnie towarzyszącą, zakończony lekkim opadem deszczu. Bez żalu śmignąłem pod namiot.
Fuck Buttons
[Krzysiek Stęplowski] Tutaj wielka klasa. Ten występ był perfekcyjnie zbudowany, zaskakująco egzotyczny. Wciągał z niezwykłą konsekwencją. Na pozór – nic szczególnego. Bardzo szybko zacząłem jednak łapać się na totalnej utracie poczucia czasu – wspaniałe uczucie, to uciekające poczucie. Jeden z mocniejszych punktów całej imprezy.
Hot Chip
[Krzysiek Stęplowski] Bardzo chciałem ich zobaczyć. „In Our Heads” wchodzi idealnie od samego początku – dla mnie to zbiór murowanych hitów. I to się potwierdziło na tym koncercie. Mimo, iż zespół angażował się umiarkowanie, „Night & Day” czy „Flutes” zabrzmiały wspaniale. Jak na festiwal przystało, tracklista przypominała idealne „Best of”, nie zabrakło więc „One Life Stand”, „Over and Over” a nawet coveru „Everywhere” z repertuaru Fleetwood Mac. Świetny koncert z gościnnym wtargnięciem na scenę muzyków z Gang Gang Dance.
Johanna Ritscher
[Krzysiek Stęplowski] Jedno z moich dwóch dużych odkryć tegorocznego Taurona. Ta szwedzka didżejka, występując na maleńkiej scenie RedBullowego autobusu, zaprezentowała powalającą mieszankę latynoamerykańskich dźwięków oraz soczystego dubstepu. Idealne, krystaliczne nagłośnienie sprawiło, że przy starym autosanie szybciutko zebrał się spory tłum fanów. Genialny set, który w środku nocy wszedł idealnie. Wypatrujcie tej pani na festiwalach!
Miloopa
[Kamila Szeniawska] Wrocławianie dostąpili zaszczytu otwarcia sobotniej sceny głównej. Wczesna pora i coraz pewniej wydzierające się zza chmur słońce wygrały z zespołem, któremu nie udało się zgromadzić pod sceną tłumów publiczności.
Natalia Lubrano dawała upust emocjom w postaci lekko ironicznych uwag, co tym bardziej nie mobilizowało mnie do zamiany wygodnego leżaczka na trawiasty „parkiet”. Zespół zagrał zarówno numery z wydanego w ubiegłym roku albumu „Optica”, jak i starsze kawałki i choć sekcja instrumentalna zdawała się urozmaicać elektronikę, to całość brzmiała mało porywająco. Chyba lepiej sprawdziliby się na bardziej kameralnej scenie.
Loco Star
[Kamila Szeniawska] Kolejne, sobotnie otwarcie – tym razem Hypno Stage – znów należało do Polaków. Dawno niesłyszani Loco Star przybyli wprost z Wybrzeża w powiększonym, pięcioosobowym składzie. Ach jak przyjemnie było usłyszeć ich przyjemne dźwięki po tak długim czasie!
Wokal Marsiji jak zwykle przyprawiał o dreszcze tak samo zresztą, jak bezbłędna, tak charakterystyczna trąbka Tomka Ziętka. Tym razem muzyk dał się poznać również jako wyśmienity wokalista – męski głos w najnowszym, promującym nadchodzący krążek singlu „Artifiction” należy właśnie do niego. Nowe, bogato zaaranżowane kawałki zwiastują, że jesień będzie bardzo Loco.
Eskmo
[Kamila Szeniawska] Mimo dość wczesnej pory Eskmo wyczarował na Hypno Stage prawdziwie mroczną atmosferę. Jego występ oparty między innymi na zgrywanych na żywo samplach (dźwięki łamanych gałązek, otwieranej puszki czy zgniatanej folii) i przetworzonym wokalu z minuty na minutę przyciągał coraz więcej widzów.
Zgromadzeni pod namiotem bujali się miarowo w rytm hipnotycznego brzmienia, co rusz wydając z siebie okrzyki zadowolenia. Nic dziwnego, że po planowym, godzinnym występie Kalifornijczyk wyszedł na scenę raz jeszcze.
Morphosis
[Krzysiek Stęplowski] – Rany boskie, co to jest?! – pomyślałem, widząc Morphosisa, który – odpalając kolejnego papierosa – grał dla bodaj pięciu osób pod sceną. Nic dziwnego – na Mainie występował w tym czasie Madlib, z którego szybko uciekłem w poszukiwaniu jakichkolwiek wrażeń. Trafiłem właśnie na Morphosisa, który nieśmiało, z minuty na minutę hipnotyzował publikę. A tej przybywało z każdą chwilą. Po kilkudziesięciu minutach pod namiotem przebywał już duży tłum, zabujany w nieśpiesznej, potężnej dawce…właśnie, czego? Ambientu? Dubstepu? Morphosisa. Kolejne odkrycie imprezy.
Brandt Brauer Frick Ensemble Live
[Krzysiek Stęplowski] Po 30 minutach śmignąłem na występ, który był moją nadzieją tegorocznego Taurona. Nie zawiodłem się. Panowie Brandt, Brauer oraz Frick wraz z zespołem zebrali chyba najgłośniejszą sobotnią owację, prezentując porywającą dawkę poważnej muzyki tanecznej. Dziesięć osób na scenie, harfa, puzon, wiolonczela, skrzypce, fortepian, perkusja – i tak dalej. I nuty! Kompozycje grane z nut i jak z nut. Ableton tym razem tylko asystował. Liczyło się żywe granie i prawdziwa energia. Owacje jak najbardziej zasłużone, choć bisów się nie doczekaliśmy.
Saschienne Live
[Krzysiek Stęplowski] Zamiast walić na GhostPoet, poszedłem na Saschienne. Sasha Funke to marka sama w sobie – a ja miałem ochotę na kolejną porcję muzyki do tańca. I znów nie było zawodu. Ba – było wielkie, pozytywne zaskoczenie, bowiem Funke wraz z Julienne Dessagne zaprezentowali wspaniałą formę, kombinując coś na pograniczu techno i house. Skojarzenie z GusGus Live było jak najbardziej na miejscu. Kolejne wspaniałe odkrycie tegorocznego Taurona.
To jest już poważna, duża impreza z wielką klasą. Moda na Nową Muzykę rośnie. Wśród publiczności – wielu gości z zagranicy. Wśród patronów – kilka mocnych zagranicznych magazynów. Organizacyjnie – majstersztyk. Oby tak dalej, tym razem już w sąsiedztwie starego, dobrego Szybu Bartosz.