Wpisz i kliknij enter

Tauron Nowa Muzyka 2013 – nasza relacja

„Co za techniawa! To są chorzy ludzie!” – powiedział ochroniarz do kolegi, komentując to, co działo się na jednej ze scen tegorocznej edycji Tauron Nowa Muzyka. A co sądzi o festiwalu ekipa Nowamuzyka.pl? Sprawdźcie naszą relację.

Vladislav Delay

Otwarcie festiwalu w Szybie Wilson to był Delay z najlepszych lat. Hipnotyczny, wszechstronny, intrygujący lodowatą twarzą, z którą siekł surową muzyką bez kompromisu. W pierwszej części setu brakowało tylko jego partnerki – AGF – ze swoim głosem i byłaby „Naima”, ver. 2013 – brudnawy ambient, z IDMową duszą i typowymi dźwiękami, które Ripatti aka Delay wypracował w przeciągu kilkunastu lat kariery. Rytmiczna warstwa pełna, połamana, pogięta i brudna, z miejscami na ostry industrial i drone.

Świetnie żonglował nią tak, że czasem nie można było jej wręcz uchwycić – klasyczne wykształcenie jazzowego perkusitsty odezwało się. Im dalej, tym dźwięki mocniej ewoluowały, a w środkowej partii działo się bardzo wiele – pasowało to bardziej do jego innych alter ego, szczególnie do Uusitalo i Sistola. Jak dla mnie to nie był Vladislav Delay, tylko Sasu Ripatti, bo przekrojowo pokazał horyzonty z gatunków, które skrywa w innych muzycznych wcieleniach. Bogactwo setu najpełniej ukazało się przy końcu – wtedy, gdy zakończył czułym ambientem z field recordingiem: trzaskami drzwi, kluczy, szmerami z codzienności. Porządny aperitif. (Patryk Zalasiński)

BADBADNOTGOOD

Kiedy usłyszałem ich na YouTube byłem przekonany, że to jakiś niezwykle rozbudowany, skomplikowany skład. Tymczasem w Szybie Wilson zobaczyłem trzech młodych kolesi, którzy przy pomocy basu, perkusji i klawiszy byli w stanie postawić niejedną ścianę dźwięku. Ale co to dokładnie było – trudno stwierdzić. Słowem – kluczem, podobnie jak w przypadku całego Taurona, będzie tu chyba „mieszanka”. Mieszanka jazzu, eksperymentu i punku. Wybuchowa – a jakże. Godne rozpoczęcie festiwalu. Osobne pozdrowienia dla perkusisty – wodzireja, który już w okolicach połowy koncertu zaczął wszystkim dziękować i nieustannie powtarzać, jak niesamowita impreza czeka nas w ten weekend. (Krzysiek Stęplowski)

Novika

Koncert otwierający festiwalową scenę główną to dla artysty nie lada wyzwanie. W tym roku na pierwszy ogień rzucono Novikę. Artystka wraz z towarzyszącym jej wyśmienitym zespołem całkiem sprawnie wykonała powierzone jej zadanie. Choć spotkać Novikę w te wakacje było całkiem łatwo, mi udało się zobaczyć jej występ dopiero w Katowicach. Materiał z najnowszego albumu „Heart times” w wersji live prezentuje się świetnie, a jego mocną stroną są towarzyszący Nowickiej muzycy. Dobre polskie otwarcie. (Kamila Szeniawska)

Tosca

„Czy Tosca będzie boska?” zastanawiał się redakcyjny kolega. Tegoroczny „Odeon” boskością nie trąci, co mogło zwiastować koncertowe licho. Mimo to panowie Dorfmeister i Huber stanęli na wysokości zadania i przygotowali intrygujące widowisko, któremu pieprzu dodała męsko-damska oprawa wokalna. Muzyczny dialog między wokalistami momentami przypominał gorący flirt, innym razem zamieniał się w dziką zachętę do wspólnej imprezy. Kojarzący się raczej z domowym zaciszem repertuar Toski na żywo nabrał zupełnie innego charakteru. (Kamila Szeniawska)

London Grammar

Liryczne dźwięki dopływające spod namiotu sceny głównej nie pozwoliły na spokojne dokończenie obiadu. Skromni debiutanci zdecydowanie powinni byli grać późniejszą porą. W świetle księżyca i blasku spadających gwiazd. Cóż to za delikatna i piękna muzyka. Ich wersja „Wicked game” z repertuaru Chrisa Isaaka to istny wyciskacz łez. Zresztą nie mniejszy niż oryginalne kompozycje wyspiarskiego trio. Przeszywający wokal Hannah Reid zmroził mnie pod sceną. Wyczekuję płyty, jeszcze tylko dwa tygodnie. (Kamila Szeniawska)

JETS

W środku piątkowego wieczoru zagrał Jimmy Edgar i Machinedrum, czyli JETS. Tanecznie, esencjonalnie i oryginalnie: nie trzeba przecież dostosowywać się do mody, można tę modę tworzyć. To jeden z najbardziej obiecujących projektów na scenie, tworzą przepełny duet. Bezcenna była końcówka, gdy na scenę wpadł Zebra Katz, czarna, dzika pantera która po zakończeniu swojego koncertu spontanicznie dołączyła do JETS. (Patryk Zalasiński)

W krótkim wywiadzie z początku sierpnia, który nie zmieścił się w napiętej przedfestiwalowej ramówce, Jimmy Edgar opowiadał o swoich planach zawodowych. Po świeżym jeszcze, krótkogrającym krążku i długiej światowej trasie Amerykanin pracuje obecnie nad „tonami remiksów” oraz premierowym solowym materiałem. Druga połowa Jets – Travis Stewart – już za kilka tygodni nowym krążkiem debiutuje w barwach Ninja Tune. Po złączeniu tak napiętych grafików na ćwiczenia i próby pozostaje ponoć jedynie czas w hotelu przed występem.

Jets unikają jednoznacznej etykiety gatunkowej. Charakterystyczne dla brzmienia jest wzbogacenie czystych produkcji 4/4 Jimmmy’ego o bardziej szarpane struktury Travisa. Odmienną wrażliwość muzyków widać już na pierwszy rzut oka. Kiedy jeden skacze, drugi zwinnie buja się na boki i podśpiewuje. Na żywo, jak na dłoni, widać również intuicyjność tej współpracy.

Panowie na zmianę chwytają za pokrętła, umiejętnie, intuicyjnie budując kolejne punkty kulminacyjne seta. Littlebig stage pęczniała z minuty na minutę, ściągając zmarzniętych festiwalowiczów wygłodniałych ciekawych tanecznych rytmów, a Travis z uśmiechem na twarzy powtarzał już tylko „Poland! This is so much fun!”. Wzajemnie. Hotelowej muzyki uzbierało się już sporo, w planach ponoć nowe wydawnictwo Jets, pozostaje się tylko cieszyć. Do zobaczenia na głównej scenie za rok, albo dwa. (Marcin Bochenek)

RSS Boys

Na tak udanym występie Amerykanów stracili jednak Polacy. Debiut na żywo RSS BOYS miał być wydarzeniem wieczoru, ale w kontraście z djami z kilkunastoletnim doświadczeniem set RSS wypadł mało dynamicznie i bardzo jednostajnie. Mocny bit, na którym chłopcy oparli występ, nasz znajomy z ostatniej płyty, na żywo pożerał resztę dźwięków. Nie sposób odmówić transowego uroku takiej wizji, już po gestykulacji RSS wnoszę jednak, że sami zainteresowani mają apetyt na więcej. (Marcin Bochenek)

Squarepusher

Jedną z niekwestionowanych gwiazd festiwalu miał być legendarny Tom Jenkinson, szerzej znany jako Squarepusher. Czy faktycznie zaprezentował się kosmicznie? Trudno zaprzeczyć – szczególnie, gdy widziało się wizualizacje wyświetlane (poza klasycznymi ekranami) na jego diodowym hełmie. Prezentując numery z ubiegłorocznego „Ufabulum” Jenkins uprawiał charakterystyczne dla jego stylu glitchowanie, zawiesznie i szybkie multiplikowanie dźwięku, oczywiście w zawrotnych tempach i połamanych rytmach, co sumarycznie stawało się lekko nużące.

Niezbyt liczna publiczność reagowała bardzo entuzjastycznie na każdą próbę kontaktu znad konsolety, apogeum wrzawy nastąpiło przy „Unreal Square”. Na finał koncertu Squarepusher sięgnął po gitarę basową i w tym momencie…padł sprzęt. Pomimo ok. 10 minut walki nie udało się rozwiązać problemu i swój set czołowy reprezentant Warp Records musiał dokończyć mniej spektakularnie. (Bartek Woynicz)

Jamie Lidell

Najlepsze show weekendu – 2 lata temu widziałem go w złotej, cekinowej marynarce śpiewającego soul i funk ze sporym bandem, a teraz wraz z dwójką muzyków przebija numery starym utworom na elektronikę, do której wrócił po latach. Jamie jest uroczy, uśmiechnięty, wie jak poruszyć publiczność. Elektroniczny Prince zakończył w Katowicach swój światowy tour, dając pokaz szerokich horyzontów – od beatboxu, po spontaniczne śpiewanie acapella. (Patryk Zalasiński)

Gregor Schwellenbach plays 20 years of Kompakt

Jedno z bardziej oryginalnych wydarzeń minionego FNM, jak i niespodzianek – zaskakująco ciepło przyjęto symfoniczne wcielenia muzyki kolońskiej wytwórni. Gregor Schwellenbach opowiadał, jak poznali się z Michalem Mayerem, jak przebiegała praca nad poszczególnymi utworami. Poza tym usłyszeć fragmenty „Mantasy”, jednego z lepszych krążków w bogatym katalogu Kompaktu rozpisanego na smyczki, pianino – bezcenne. (Patryk Zalasiński)

Mik Music Showcase

Scenę Showcase w piątek wziął we władanie Mik Musik. Narzekający na Offową politykę popołudniowych występów Polaków na TNM mogli cieszyć się krajanami całą noc. Na początek bardzo pozytywnie zaskoczył Tsar Poloz. Zwariowany set z BPM zmieniającym się jak w kalejdoskopie, wsparty idealnie wizualizacjami Pussykrew, wykorzystującymi zacinające się repetycje animacji 3D, pozostawił fantastyczny kwasowy posmak i sporą grupę fanów pod sceną.

Tych dość szybko przegonił jednak 8rolek. W przeciwieństwie do poprzednika, rozstrzelonemu po ekstremach rytmicznych setowi brakowało spoiwa. Zupełnie jakby artyście nie zależało na spójnym występie i interakcji z publiką, a celem była jedynie eksploracja osobistych zainteresowań. Oryginalnie zabrzmiał występ Kucharczyka. Wzbogacony o mocny akcent perkusyjny, set był ciekawą kontynuacją pomysłu, jaki stał za doborem i kolejnością Mikowych wykonawców. (Marcin Bochenek)

Za!

Kto przysypiając dotrwał w sobotę do 4. nad ranem i dotarł do namiotu Wigwam Stage, miał okazję przeżyć solidną pobudkę. To za sprawą dwóch Hiszpanów i ich kanonady dźwięków. Barceloński duet Za! to dwóch scenicznych wariatów: jeden z krótkim wąsem, drugi z długim włosem. Zasadniczo, jeden ukochał rolę pałkera, drugi gitarę i sampler, ale lubią też zagrać na trąbce, afrykańskiej kalimbie, czy w ogóle zamienić się miejscami za macierzystymi instrumentami.

Śpiewają tak, jak gdyby chcieli przywołać diabła (a może go wypędzić). Diabeł w ich wydaniu jest jednak całkiem wesoły. Ze sceny uderza fala dźwięków: od free jazzowego jazgotu, przez mathrockowe wolty, szczyptę punka, aż brzmienia nomadycznych ludów Afryki. I ciszę – bo ta w utworach Za! też ma niemałą rolę. Papa DuPau i Spazzfrica Ehd mają na swoim koncie pięć wydawnictw, z czego ostatnie – krążek o tytule „Wanananai” (Gandula) – ukazało się w tym roku.

Jak obiecują, powrócą do nas w grudniu. I dobrze, bo zarówno widzom, jak i muzykom podobało się w Katowicach tak bardzo, że ze sceny schodzić im było ciężko i pożegnali nas zapętlonym na samplerze zakończeniem z polskiej dobranocki: „Dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy!”… Ci, którzy nie poznali się dotychczas na energii szaleńców z Barcelony mają jeszcze chwilę, żeby nadrobić i ich pokochać. (Monika Jagiełło)

Zebra Katz

„First name Zebra, last name Katz”… 25-latek z Nowego Jorku, ukrywający się pod pseudonimem Zebra Katz to jedno z ciekawszych odkryć ostatniego roku. Młody Ojay Morgan to hip-hopowa diwa, którego utwór “IMA READ” wpadł w ucho samemu projektantowi Rickowi Owensowi. Rzeczywiście, Zebra Katz przykuwa uwagę zarówno swoją muzyką, jak i stroną wizualną i można go spokojnie zarekomendować każdemu, kto lubi brzmienia spod znaku Mykkiego Blanco.

O ile jednak show, jaki Blanco dał na Off Festivalu kilka tygodni temu wprost wbijał w ziemię, o tyle Zebra Katz, w towarzystwie posągowej rapperki Njeny Reddd Foxxx, postawili raczej na solidną imprezę. Było więc polewanie szampanem, zalotne teksty w stronę publiczności. Njena dała się też ponieść fanom na rękach. Katz i Foxxx uzupełniają się na scenie jak brat z siostrą. Trochę jednak brakowało porządnego kopnięcia. Tytuł „jednego z najciekawszych młodych hip-hopowców” jednak zobowiązuje. (Monika Jagiełło)

Deptford Goth

Niech nikogo nie zmyli słowo „goth” w nazwie. Daniel Woolhouse, wykształcony w londyńskich szkołach artystycznych pedagog, to sprawca jednego z ciekawszych debiutów ostatniej zimy. „Life After Defo” to pełna poruszającej, wyciszonej elektroniki płyta. Kameralna, ale i przestrzenna, co Wywołało u recenzentów skojarzenia z Jamie Woonem, a nawet The XX. Krążek zebrał sporo dobrych recenzji, od Clasha przez Guardiana i na Pitchforku kończąc (który debiut Woolhouse’a otoczył szczególnym patronatem za sprawą prapremiery na Pitchfork Advance).

Brodaty Anglik w koszuli w kratę, uzbrojony minimalne instrumentarium i odarty z wizualizacji w Wigwam Stage wypadł jednak dość blado. Przy scenie na dłużej zatrzymało się więc niewielu. Większość myślami była przy niosącym się z namiotu Red Bull Music Academy Stage brzmieniom, gdzie mieli pojawić się kolejno niemiecki duet Coma i Kanadyjczyk Sid Le Rock. (Monika Jagiełło)

Moderat

„Niemiecka prezycja”, „niemiecka solidność”, „ponieważ jesteś tego warta” – slogany z reklam to banały, ale tu pasują idealnie. Bo tak właśnie było, wielce solidnie w każdym aspekcie – i wizualnym, i dźwiękowym. Za tą pierwszą odpowiada Pfadfinderei, człowiek od warstwy wizualnej, koszulek, teledysków, grafik, od lat współpracujący z berlińską sceną. Prostymi środkami, bo na scenie znalazły się tylko trzy stoliki i dwa długie projektory skrzyżowane tak, że łamały perstpektywę.

Ta druga była dopieszczona jeszcze bardziej – można było usłyszeć najlepsze numery z obu albumów (niesamowity „Porc”, „Rusty Nails”, „Let In The Light”), włącznie z bonusowym utworem („Last Time”). Sprawdziwy się słowa Gernota – to już nie jest zderzenie dwóch planet – Apparata i Modeselektora, tylko pełnoprawny projekt. (Patryk Zalasiński)

Sophie, Deadboy, Redinho, Jackmaster, Spencer

Trochę na uboczu schowano plenerową scenę – jej największym wrogiem było zimno, a największym atutem muzyka i bliskość jedzenia. Drugi dzień na niej to w większości wytwórnia Numbers. Wydaje się przyszłością brytyjskiego grania, bo, po pierwsze – są młodzi, po drugie mają niesamowicie pojemną formułę prezentowania muzyki tanecznej, nie ograniczając jej tylko do tępego bassu i głośności. Odkrycie sceny – Sophie. (Patryk Zalasiński)

SOHN

Czy to James Blake czy Jono McCleery? Nie, to SOHN. Analogowo-cyfrowe brzmienie, zarówno instrumentów jak i wokalu, do tego piękne teksty i tak rzadkie na scenie pokłady skromności. Solidna porcja melancholii zaprawionej dobrym bitem, do tańca i do różańca. SOHN zaczarował publiczność pod sceną wigwam. Za takie magiczne niespodzianki uwielbiam ten festiwal. (Kamila Szeniawska)

Mimetic

Sobotniej inauguracji Red Bull Music Academy Stage dokonał Mimetic. Obecność brzmień z jego niedawnego albumu „Where We Will Never Go” nakładem niemieckiego labelu Hymen była niemal pewnikiem występu. Zdumienie moje było jednak niebywałe, kiedy pośród nieuchwytnych, eksperymentalnych, zmierzających nawet czasem do industrialnych minimali, dało się usłyszeć delikatne tribalowo-taneczne akcenty. Nieliczna początkowo publiczność, nieśmiało reagująca na set artysty, w miarę jego intensyfikacji, żwawo wkraczała na teren niebieskiego namiotu, by akuratnie rozpocząć trzeci dzień festiwalowych sztosów. (Marta Gruszecka)

Jon Hopkins

Myślę, że występ Jona Hopkinsa był jednym z większych zaskoczeń tegorocznego festiwalu. Jego set był niezwykle przemyślany, spójny, a zarazem zaskakujący poprzez swoją dynamikę. Rozpoczął od „Breath This Air” z wydanego w czerwcu świetnego albumu „Immunity”. Hopkins okazał się być prawdziwym zwierzęciem scenicznym i praktycznie nie przestawał majstrować przy komtrolerach i efektach.

Dzięki temu choćby „Open Eye Signal” nabrało dodatkowego pazura. Miks zaserwowany przez „nowego Briana Eno” oscylował między subtelnymi, emocjonalnymi pejzażami, a rasowym acid techno czy glitch house, który porywał do tańca liczne grono słuchaczy. Sam Hopkins wydawał się być zachwycony ciepłym przyjęciem, często nawiązując kontakt z publicznością. (Bartek Woynicz)

Thundercat

Ciekawe ile gitar znajdowało się w ten weekend na Trzech Stawach. Trzy, cztery? Jedna z nich należała do Stephena Brunera, znanego jako Thundercat. Wysłannik Ninja Tune zaprezentował się w składzie z perkusistą i klawiszowcem. Sam dał wyjątkowy popis gry na gitarze – udowodnił tym samym, że jest nie tylko niezwykle utalentowanym kompozytorem, ale również prawdziwym wirtuozem. Starałem się nadążyć za tym, co wyprawiał, ale zwyczajnie się nie dało – ten facet powinien mieć przydomek „szybki gryf”, lub coś w tym rodzaju.

Muzycznie – bajka. Materiał z dwóch płyt, wzbogacony o liczne partie solowe i kilka nowych aranży. Szkoda, że większość uczestników festiwalu czekała w tym momencie na Amona Tobina. Choć tam również było ciekawie. (Krzysiek Stęplowski)

Amon Tobin – Two Fingers

Schowany za daszkiem czapki Amon Tobin zaczął swój set od rzucania bombami, ale już niedługo okazało się, że tak jak u Hitchcocka, to tylko początek, bo z czasem, młoteczki, kowadełka i strzemiączka słuchaczy musiały przyjąć jeszcze potężniejsze ciosy.

Przez cały występ mistrz Tobin nieskrępowanie zaglądał do wielu dźwiękowych szuflad, miksując z sobą ok. 25 numerów (w 53 minuty!). Oprócz kawałków z ostatniego albumu „Stunt Rhythms” można było usłyszeć Kanye’ego Westa czy „Harlem Shake”. Cały miks miał raczej zawrotne tempo, które napędzały elementy dub stepu, hip hopu w stylu dirty south / trap, totalnie szalonego drill/drum’n’bassu, deszczu wysoko tonowych electro werbli, rozbujanego neurofunku, elementów gitarowego big bitu czy „french touch”, a nawet machinalnych tąpnięć a la terrordome.

Styl, precyzja, nietuzinkowa pomysłowość oraz łatwość z jaką Amon Tobin poruszał się po odległych niekiedy gatunkach zapierała dech w piersiach i u wielu tego wieczoru powodowała uśmiech niedowierzania. Pomimo dość skromnej oprawy wizualnej, Dwa Palce na TNM mogły złożyć się tylko w znak Victorii, będąc tym samym najlepszym koncertem festiwalu. (Bartek Woynicz)

Brandt Brauer Frick Ensemble

Można było się spodziewać, że ten koncert będzie rewelacją. Dziesięciu klasycznie wykształconych muzyków gra precyzyjnie skonstruowane, rozbudowane utwory, tworząc tym samym mechaniczne – bądź co bądź – techno. Na scenie, oprócz tria perkusja (Brendt), Moog (Brauer), fortepian (Frick), pojawiły się również harfa, wiolonczela, skrzypce, marimba, wibrafon, kotły, puzon, tuba oraz liczne pekusjonalia.

Usłyszeliśmy osiem numerów, zarówno z płyty „You Make Me Real” („Mi Corason”) jak i z ostatniej Miami („Broken Pieces”). Większość utworów była zgodnie z zapowiedzią zaaranżowana na nowo, choć na przykład niepokojące, pełne głębi „Miami Theme” z gościnnym udziałem Eriki Janungen nie odbiegało zbytnio od wersji płytowej. Utwory stopniowo rozpędzając się tworzyły wielowarstwowe ścieżki rytmiczno melodyczne, które porywały ludzi do ruchu, a niektórych wręcz do transowych zatraceń.

Wielka szkoda, że tuż po tym jak Paul Frick w okolicach 2 utworu powiedział, że „jak do tej pory czują na scenie magię”, spora część publiczności nie przestawała rozmawiać, tworząc tym samym nieprzyjemny szum, który ewidentnie przeszkadzał nie tylko reszcie słuchaczy, ale też samym muzykom. Złe wrażenie ma szansę przyćmić fakt, iż oklaskom i krzykom po występie nie było końca, a zespół musiał powtórnie wychodzić do ukłonu. Zawiedzione zostały niestety nadzieje na wspólny występ z Jamiem Lidellem, który nie pojawił się na scenie mimo, że skończył swój świetny koncert na tej samej scenie, na godzinę przed Ensemblem. (Bartek Woynicz)

OCET

Niech żałują Ci, którzy nie wybrali się na koncert otwierający sobotni dzień festiwalu. Myślę, że każdy kto zawitał na 17.00 pod Main Stage był mocno zaskoczony tym, co zaprezentowało bardzo tajemnicze trio z Nowej Zelandii. Cała trójka była przez cały występ skrzętnie zamaskowana i nie podejmowała kontaktu z garstką entuzjastycznie reagujących widzów. Nie oficjalnym liderem OCET można określić dziewczynę z blond dredami (twarz skrywała za maską rodem z „Milczenia Owiec”) , która wirtuozersko improwizowała na elektrycznym pianinie i obsługiwała liczne elektroniczne „zabawki”.

Poza nią na scenie można było zobaczyć kontrabasistę (dziecięca kominiarka z daszkiem) i fenomenalnego perkusistę (czarna kominiarka i kaptur). Muzyka OCET to prawdziwie nowoczesny jazz z improwizowanymi solówkami na najwyższym poziomie, przeplatający się z bezkompromisowym techno, drum’n’bassem czy nawet rasowym punkiem. (Bartek Woynicz)

Holly Herdnon

Jeśli któryś z występów na festiwalu można było określić mianem prawdziwie Nowej Muzyki, to z pewnością byłby to występ pani magister Muzyki Elektronicznej, Amerykanki Holly Herdnon. Jej set w sporej części był generowany poprzez przetwarzanie krzyku, który przez efekty z laptopa zamieniał się w sinusoidalną falę dźwięku. Do wydobywania odgłosów Herdnon używała też mikromikrofonu, który zbliżając do powierzchni komputera wydawał osobliwy pisk.

Podczas występu nie zabrakło „Movements” i „Fade”, a całość prezentowanego materiału można by określić mianem eksperymentalnego techno. Nie można jednak powiedzieć, że rudowłosa producentka zagrała w pełni udany koncert. Niektóre improwizacje nie do końca się lepiły, traciły płynność. Należy jednak uwzględnić doświadczalny wymiar prezentowanej muzyki oraz chwilowe problemy z odsłuchem. (Bartek Woynicz)

A jak Wam się podobało w Katowicach? Komentujcie!

Autorem zdjęć jest Łukasz Matysiak







Jest nas ponad 16 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
7 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
trackback

[…] Jets oraz Showcasie Mik Musik już pisałem, odsyłam do relacji NM. Dodam tylko, że jedyna scena otwarta, a co za tym idzie scena najchłodniejsza, w ramach […]

taki tam
taki tam
11 lat temu

Warto było by wspomnieć o dobrych występach Niwei oraz UL/KR, które niestety zostały skiepszczone przez narzucające się dudnienia z sąsiednich scen. Organizatorzy offa rozwiązują ten problem przez robienie pauz.

yulquen
yulquen
11 lat temu

ale co z LFO?, poza tym to najsłabszy lajnap chyba był w tym roku, w tamtym eklektycznie, rapy, indie, footworki no i debeściaki: Morphosis, MoM i Field

an
an
11 lat temu

Moderat przyćmił wszystkie inne występy tego dnia. Gdy panowie zeszli ze sceny, długo nie mogłam przypomnieć sobie na jakich koncertach byłam wcześniej i co mi się w nich podobało/zwróciło moją uwagę. Teraz pamiętam i, oprócz Moderata, z soboty zapamiętam najbardziej London Grammar i Sohn. London Grammar, bo nieco mnie zawiedli. Nie urzekło mnie to, o czym piszcie, zdawało mi się, że ich muzyka na żywo brzmi dość banalnie. A Sohn, cóż… było po prostu ślicznie.

wookiez
wookiez
11 lat temu

Scena Showcase działała tez pierwszego dnia i wiele dobrego się tam działo…

ubunoir
11 lat temu

To nie jest relacja, tylko laurka 😉

adme
adme
11 lat temu
Reply to  ubunoir

też o tym pomyślałem

Polecamy