
Płomień rozpalony w Motor City trzydzieści lat temu nadal płonie – dzięki takim twórcom, jak Lionel Weets.
Przyzwyczajeni do tego, że młode pokolenie elektronicznych producentów, chcąc zdefiniować własną wizję techno i house’u, częściej decyduje się na deformację zastanych struktur dźwiękowych, z zaskoczeniem stwierdzamy, że są jednak w jego łonie artyści skłaniający się ku bardziej konstruktywnemu podejściu do muzyki.
Lionel Weets dał się do tej pory poznać z tworzenia plemiennego techno pod pseudonimem MGMX. Choć podchodził do realizowania nagrań z zapałem, nie udało mu się w ciągu trzech lat działalności fonograficznej zdobyć szerszego uznania. Dlatego postanowił dokonać radykalnej wolty – i zaszył się na rok w swym domowym studiu, aby przedefiniować brzmienie swej muzyki.
Na pozytywną reakcję na premierowe utwory nie musiał długo czekać. Dwie winylowe EP-ki zdecydował się opublikować mu sam Kirk Degiorgio nakładem legendarnej wytwórni A.R.T., a debiutancki album – jeden z młodszych bombardierów Underground Resistance, DJ 3000, umieszczając go w katalogu tłoczni Motech. Co skłoniło dwóch elektronicznych weteranów do zainteresowania się muzyką młodego Belga?
Już rozpoczynający krążek „Stellar Orchestra” utwór „The Other Life” odpowiada na to pytanie – bo to energetyczny garage house o melodyjnym tonie, w którym główną rolę odgrywa dialog między dźwięcznym piano a dęciakowymi syntezatorami. Takiego nagrania nie powstydziliby się sami mistrzowie gatunku – Terrence Parker czy Kerri Chandler. W tej samej stylistyce utrzymany jest „Don’t Follow Me, I’m Lost” – ale belgijski producent ozdabia go euforyczną partią sonicznych klawiszy, wywiedzioną wprost z klasycznych nagrań Rhythim Is Rhythim.
„Dreams Factory” to czytelny hołd belgijskiego artysty dla dokonań Kevina Saundersona i jego wytwórni KMS. W warstwie rytmicznej uderza tutaj tribalowy puls – a towarzyszą mu afrykańskie zaśpiewy przenicowane rwanymi akordami rozwibrowanych syntezatorów. Wątki te kontynuuje „Rise Of The Dragons”, wplatając jednak typowo house’owe brzmienia spod znaku Inner City w formułę dynamicznego techno. I efekt jest fenomenalny – a na dodatek dostajemy finezyjny smaczek w postaci progresywnie brzmiących klawiszy.
Kiedy wydaje się, że Weets osiągnął już szczyty swej kreatywności, rozbrzmiewa „Not Today” – i jest to prawdziwe mistrzostwo w tworzeniu detroitowej wersji techno. Klubową energię kompozycji zogniskowaną wokół tanecznego bitu i przebojowych akordów, belgijski artysta kontrastuje ze zmysłowym motywem saksofonowym, uzyskując tak euforyczny efekt, że nie sposób przy tym utworze usiedzieć w miejscu.
„Alien Opera” i „The Night Is Ours” przywołują wspomnienie plemiennej wersji techno z wcześniejszych nagrań twórcy – tym razem oba utwory są jednak zgrabnie podrasowane na jazzową modłę, poprzez wprowadzenie łagodnego motywu piano i zamaszystej wariacji na Rhodesie. W nieco innych rejonach muzycznych lokuje się „Tough Love”. Weets bezkonfliktowo wpisuje bowiem tutaj w twardą rytmikę techno podniosłe syntezatory wywiedzione z klasycznego trance’u. Rezultat jest nadzwyczaj nośny – jak najlepsze nagrania Technasii. Na finał rozbrzmiewają znowu echa tribalowych inklinacji Belga – i kończący płytę „The Garden” to najbardziej szlachetna wizja tego gatunku z możliwych, łącząca kosmiczną przestrzenność z soundtrackowym rozmachem.
Zawartość „Stellar Orchestra” świadczy, że Lionel Weets we wprost zaskakujący sposób „czuje” klasyczne brzmienia z Detroit. Sięgając po patenty wymyślone przez „ojców” techno i house’u, potrafi stworzyć z nich własne kompozycje, aż tryskające świeżością i naturalnością. Nadaje przy tym wszystkim utworom soczyste i głębokie brzmienie, odpowiednie do współczesnych czasów. Płomień rozpalony w Motor City trzydzieści lat temu nadal płonie – dzięki takim twórcom, jak ten młody Belg.
Motech 2014

No to belg czy holender ? 🙂 czy aby tekst nie pisany w amsterdamie ….. no dobra w belgiitam swietne piwo
No Belg przeciez. Sorry, mnie te dwa kraje sie zawsze myla. 😉