Wpisz i kliknij enter

Tauron Festiwal Nowa Muzyka 2014 – Relacja

Festiwale to coś więcej niż muzyka. To już filozofia życia, podróżowania, spędzania wolnego czasu – młodzi ludzie specjalnie na takie okazje oszczędzają pieniądze, bookują bilety lotnicze (nierzadko z dalekich krajów) po to, żeby być na festiwalu, który jest miejscem, gdzie krzyżuje się wszystko – nacje, gusta muzyczne, oczekiwania i cele.

Niektórzy szukają tu wrażeń, niektórzy przyjechali na podryw, niektórzy są tu przypadkowo i nie potrafią nawet wypowiedzieć nazwy miasta, a niektórzy czyhają na swoich muzycznych idoli. W każdym razie dzieje się, tętni, w powietrzu unosi się atmosfera bezczasu i otwartości. Można błądzić i nie znać żadnego wykonawcy, a i tak będzie dobrze. No, chyba że pogoda. A ta kaprysiła. Choć i sceneria, i line-up skutecznie ją przykryły. (Patryk Zalasiński)

Miejsce

W tym roku w Katowicach na początku przywitał szok – rok temu na Trzech Stawach, w plenerze godnym Parku Narodowego, teraz w industrialnej świątyni byłej Kopalni KWK Katowice. Nad głowami panował oświetlony szyb kopalniany, wokół przemysłowe budynki maszynowni, schrony, metalowe dziwactwa. Lecz Muzeum Śląskie po przebudowie jest świetnym przykładem na to, jak rewitalizować to, co pozornie stracone – stąd gustownie urządzone budynki z salami kinowymi, audytoriami gdzie odbywały się warsztaty, wystawy, panele, pokazy filmów.

02

Miejscówka robi nieziemskie wrażenie i ma szansę stać się wizytówką festiwalu a i – naprawdę, bez przesady – wywindować go jako jeden z najbardziej znanych festiwali w Europie. Bo z całym szacunkiem dla innych, takich plenerowych jak właśnie rok temu Tauron, OFF, Sziget, Pohoda, jest na pęczki – gdzies tam jakaś woda, trochę trawki, przestrzeń i polanki, które zamieniają się na sceny. Tu jest ogromny potencjał, bo sceneria zapiera dech i razem z podbitą, industrialną muzyką (jaką grali np. DJe z Hyperdubu) rodzi się coś mistycznego.

Jeżeli przypadkowo trafi tu coś z Katowickiego magistaratu, niech weźmie sobie te słowa do serca. Trzeba inwestować w taki festiwal, bo to promocja dla miasta, jakiej nawet nie sposób sobie wyobrazić – przed toi-toiem spotkać było można ludzi z Kazachstanu, USA, UK, Armenii, Bułgarii. Nie przyjadą do Katowic odwiedzać Spodka i kopalni Wujek. Przyjadą tu, kiedy będzie grała czołówka muzyki elektronicznej. A potem zaproszą swoich znajomych i rozpowiedzą na Erasmusie – Oh, Kato was splendid. Albo na innym festiwalu. I się zacznie kręcić spontanicznie. (Patryk Zalasiński)

Sorry Boys

Punktualnie o 20:00, w mistycznej scenerii neogotyckiego Kościoła Świętych Apostołów Piotra i Pawła, Sorry Boys rozpoczęli dziewiątą edycję Festiwalu Nowa Muzyka. Z towarzyszeniem Soul Connectiom Choir Group dali eklektyczne, niemal godzinne show, prezentując przekrojowy set z obydwu albumów.

Wokalistka Izabela Komoszyńska czarowała nie tylko głosem, ale też tańcem, dyrygując chórem. Już od rozpoczynającego ich występ „Evolution” dało się wyczuć wielki rozmach i klimatyczność koncertu. Podniosłe, niemal barokowe brzmienie, które w tym miejscu zyskało wiele dodatkowych atutów. A Bóg słyszał, że było to bardzo dobre. (Jan Król)

SOHN

Zawołany niemal w ostatnich chwili, w zastępstwie za chorego Cheta Fakera, SOHN odnalazł się na scenie tuż przed ołtarzem idealnie. Zaprezentował praktycznie cały swój długogrający debiut „Tremors”, będąc zupełnym przeciwieństwem poprzedzających go Sorry Boys. Ubrany na czarno, w kapturze wyglądał niczym mnich. Z towarzyszeniem dwóch muzyków dał minimalistyczne, chłodne, niemal surowe show, które dzięki doskonałemu oświetleniu robiło ogromne wrażenie.

01

Kiedy na widowni zaczęło robić się zbyt spokojnie, niczym na Ojcze Nasz, nakazał wszystkim wstać i odpalił singlowe „Artifice” i moje ulubione „Lights”, czym porwał wszystkich do bujania i klaskania. Nie wiem, czy Chet zrobiłby to lepiej – na pewno SOHN zrobił to doskonale. (Jan Król)

BOKKA

Właściwa część festiwalu rozpoczęła się dla mnie od koncertu Bokki na main stage. Widziałem ich już kolejny raz, toteż nie spodziewałem się nic ponad solidne granie, mocne bity i porozumiewanie się z publicznością poprzez komendy na ekranie. Zapewne można im zarzucać, że inspiracja The Knife jest aż nazbyt oczywista, faktem jest natomiast, że „Reason” porwało do tańca, cover Caribou był piękną niespodzianką, a będące zwiastunem „What a Day” (nota bene – rewelacja!) każe trzymać za nich kciuki. Dwukrotnie zabrzmiało „Town of Strangers”, najpierw tradycyjnie, a na zakończenie w wersji zremixowanej. Nie wiem, czy gdzieś indziej publiczność tak ochoczo śpiewa ich teksty. (Jan Król)

Jaga Jazzist & AUKSO Orchestra

„Jesteśmy w Katowicach po raz czwarty i jak najszybciej chcemy przyjechać po raz piąty” – wykrzyczał ze sceny Martin Horntveth. Analogicznie do albumu koncertowego nagranego z Britten Sinfonia, tak w Katowicach z tyską orkiestrą AUKSO, rozpoczęli od „One-Armed Bandit”. Na całkiem sporej głównej scenie nagle zaczęło robić się tłoczno. Norwegowie przez godzinę raczyli publiczność tym, z czego są znani – łączeniem muzyki klasycznej z jazzem i elektroniką.

07

Wsparcie doskonałych instrumentalistów, pod przywództwem dyrygenta Marka Mosia, dopełniło dzieła. Nawet, jeśli nie grali na Nowej Muzyce po raz pierwszy, to frekwencja i reakcja publiczności pokazała, jak bardzo są na tym festiwalu potrzebni. Jaga podzieliła się fragmentem nowego, aktualnie nagrywanego, albumu, a na zakończenie wykonała „Oslo Skyline”, przemianowane tym razem na „Katowice Skyline”. (Jan Król)

The Field

Szwed został wciśnięty w rozkład zdecydowanie za wcześnie. Jego chłodne, skandynawskie przestrzene techno, z rozciągniętymi minimalistycznymi dźwiękami, nie porwało publiczności – to proste, było za wcześnie, połowy nie było, druga połowa połowy która była chyba zbyt mało wypiła, i wolała iść na scenę Red Bulla. Tam rządziły komputery i tam spędziłem najwięcej czasu, choć każdy z występujących stawiał na mocne uderzenie. (Patryk Zalasiński)

Theo Parrish

Mimo problemów z dźwiękiem grał klasyczny, house, funk, disco – wszystko z winyli. On świetnie pokazał, skąd jest i co gra – centrum jego dowodzenia stanowiły dwie torby z winylami które wertował ku chwale tańczących. (Patryk Zalasiński)

Sonar Sour (live)

W ramach showcase’u U Know Me Records, Łukasz Stachurko zaprezentował swój projekt Sonar Soul. Najpierw solowo, później już ż towarzyszeniem perkusisty, a także Noviki i Pauliny Przybysz. Przedpremierowe wykonanie materiału z epki „Trip To A” utwierdziło mnie w przekonaniu, że to muzyka z ogromnym potencjałem. Od delikatnych, rozmarzonych, chilloutowych dźwięków, przez taneczne bujanie, po naprawdę mocną elektronikę, która w połączeniu z żywą perkusją brzmiała na tej kameralnej scenie całkiem potężnie. Sprawdźcie koniecznie. (Jan Król)

Neneh Cherry

Wiem, że nieładnie wypominać kobietom wiek, ale Neneh ma 50 lat. Prawie nie widać tego po jej aparycji, nie słychać tego w jej najnowszej twórczości, a przede wszystkim jej energia sceniczna każe sądzić, że Neneh jest o połowę młodsza. Wiosną wróciła po 18 (!) latach albumem „Blank Project” – solidnym, acz dosyć surowym i „płaskim”.

Dzięki zaproszeniu do występów kolektywu RocketNumberNine, występ Szwedki był jednym z najmocniejszych i najgłębiej brzmiących nie tylko na scenie głównej, ale w ogóle na całym festiwalu – był to też pierwszy poważny wycisk dla głośników basowych. Takie „Weightless”, „Spit Three Times” czy „Out of the Black” hipnotyzowały. Świetna forma wokalna, zaczepność, energia, tańce pani Cherry, podbite doskonałym i mrocznym tłem sprawiły, że poczułem się niczym na najlepszych koncertach gwiazd trip-hopu lat 90. Ten występ był wielką niewiadomą, a okazał się jednym z najbardziej udanych – chyba nie tylko dla mnie. (Jan Król)

Night Marks Electric Trio (live)

O północy scenę U Know Me przejęli Night Marks Electronic Trio. Koncert nagrywany w celu radiowej retransmisji, to i większy stres, ale Nocne Marki poradziły sobie świetnie. Złożona, różnorodna i bardzo udana epka (polecam recenzję autorstwa Bartka Woynicza) okazała się całkiem plastycznym koncertowo materiałem, dając pole do popisu i improwizacji. Na scenie pojawiła się również, ponownie, Paulina Przybysz, sporo swoim wokalem wnosząca, jednak NMET to przede wszystkim świetni instrumentaliści – i tutaj ogromne ukłony dla Adama Kabacińskiego – jako były domorosły basista mogę sobie tylko wyobrażać, jak to jest tak grać. Bardzo przyjemne show. (Jan Król)

WhoMadeWho

Z jednej strony – na papierze dziwnie wyglądają WhoMadeWho jako headliner. Z drugiej strony – nagrali bardzo udany album „Dreams”, a ostatecznie kredyt zaufania spłacili już po kilku minutach. Punktualnie o 1:00, na scenie głównej trzech sympatycznych i nieco zakręconych Duńczyków zagrała pierwsze dźwięki tegorocznego albumu. Pomieszali materiał z „Dreams” z wcześniejszymi dokonaniami. Rockowe zacięcie, taneczne bity, amerykański luz i skandynawska perfekcja – oto ich przepis na sukces. Z jednej strony muzyka – i tutaj m.in. „Morning”, „Running Man”, i mój absolutny faworyt w postaci „Hiding in Darkness”.

05

Z drugiej strony – prawdziwe show zrobione najprostszymi metodami – dość powiedzieć, że pierwszy crowd surfing tegorocznego festiwalu należy do Jeppe Kjellberga. Chcieli grać dłużej, gawiedź chciała tego jeszcze bardziej, niestety, po godzinie musieli opuścić scenę i zacząć po sobie sprzątać, co jest o tyle zastanawiające, że byli ostatnimi występującymi tego dnia na tej scenie (miałem okazję porozmawiać po koncercie z Tomasem Høffdingiem i przyznał, że nie rozumie decyzji zarządzającego sceną). Tak czy inaczej – koncertem dnia był dla mnie show WhoMadeWho. (Jan Król)

Chris Clark

Wpędził w hipnotyczny dance macabre – i wizuale, i jego do granic kwaśna muzyka, wyhylana czasem w strone industrialnego techno po prostu miażdżyła. Ikona IDM pokazała się jako rzeźnik. Było brudno, głośno, ciężko. (Patryk Zalasiński)

Showcase stage, RBMA stage

Drugiego dnia najbardziej ucierpiała przez deszcz scena Hyperdubu – choć widziana w przelocie Laurel Halo zrobiła wrażenie swoją abstrakcyjnością – grała post-dubstep i awangardowe rzeczy nie z tej planety. Bardziej tanecznie zagrał Cooly G, a innych przykryła scena RBMA – i człowiek, który jest klasykiem. DJ jakich mało. Idol lat młodzieńczych nie stracił nic. Wielu topowych DJów przetoczyło się przez RBMA stage, ale Gui Boratto zrobił różnicę – przez lata wypracował autorskie dźwięki i patenty które zaprezentował z maestrią.

Brazylijski DJ prawie wycisnął łzy wspomnień, grając na koniec swój superutwór Beautiful Life. Kolejnym etapem był Kölsch – w jego secie dominował album 1977 wydany nie tak w końcu dawno. Elegancki tech-house, z melodyjnymi wstawkami, podpasowany pod publiczność, która domagała się przede wszystkim bassu. Wcześniej, na scenie grał też Terranova – weteran na niemieckich blachach, ale wyżej wymieniona dwójka wymiotła wszystkie wspomnienia z jego występu. To byli faceci i ich komputery. (Patryk Zalasiński)

Years & Years

To dzieciaki, ale z wielką przyszłością przed sobą. Dopóki jest w narodzie zapotrzebowanie na połączenie soulu i synthpopu granego przez chłopców z grzywkami i w rurkach – dopóty taki koncert ma sens. Tym bardziej, że porwali kilka tysięcy osób pod główną sceną – zarówno swoimi bujającymi singlami („Real”, „Take Shelter”), jak i coverami (ukłon za zaskakującą i intrygującą interpretację „Breathe” Seana Paula). Bardzo udane rozpoczęcie dnia. (Jan Król)

Młodzieńcy dali z siebie wszystko, wokalista Olly Alexander nie mógł wyjść z podziwu nad liczną publiką i atmosferą, jaka panowała pod głównym namiotem. Zaznaczył, że grają na festiwalach od pięciu miesięcy, ale jeszcze nigdy nie było im tak fantastycznie. Nastrój zespołu udzielił się katowickiej publiczności, która z radością podrygiwała do dźwięków płynących ze sceny.

Wśród nich znalazł się cover „Breathe” Seana Paula i Blu Cantrell. Parkietowy hit święcił triumfy w 2003 roku – chłopcy z Years & Years bawili się przy nim chyba podczas szkolnych dyskotek. Sobotnie otwarcie całkiem niezłe, choć nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że egzaltowany wokalista to nieśmiała mini wersja jakiegoś Justina Timberlake’a czy innego Pharrella Williamsa rodem ze szkolnego mini playback show właśnie. (Kamila Szeniawska)

Elekfantz

Na ten koncert trafiłem przypadkiem i to właściwie w połowie występu. Brytyjczycy ogrywają debiutancki album „Dark Tales & Love Songs” i do namiotu ze sceną Red Bull Music Academy ściągnęły mnie okrzyki radości i zbiorowe tańce – znaczy się, album się sprawdza na koncertach. „Diggin’ On You” czy „Not So Bad” to potencjalne przeboje. Po koncercie nie dziwię się, że Gui Boratto od razu po usłyszeniu ich twórczości zaoferował im współpracę. (Jan Król)

Elliphant

Wieść gminna niesie, że Szwedka jest dobra na koncertach. Postanowiłem to sprawdzić organoleptycznie. Trzeba powiedzieć wprost – nie muzyka stanowi o jej scenicznej sile. Warstwa muzyczna jest dosyć wtórna i niewyszukana (choć DJ się starał), Elli nie jest wybitną wokalistką, raczej raperką. Jej sekret tkwi w zachowaniu na scenie. Od wejścia na main stage, aż do końca, nie dała ludziom chwili wytchnienia.

Ubrana w duchu swag, zachowująca się w stylu „preferuję życie typu yolo”, krzycząca, że w życiu liczy się tylko „miłość, pieprzenie i prawdziwa przyjaźń”, popijająca whisky, paląca papierosy rzucone z publiczności, zapraszająca fanów na scenę (w charakterze tancerzy), miała w sobie tyle bezczelności i pewności siebie, że po kilkunastu minutach chyba każdy pozbył się pierwotnego zażenowania, na rzecz prawdziwej imprezy. „Music Is Life”, „Revolusion” i „Down On Life” były tylko pretekstem do zabawy. W kategorii „SHOW” Elliphant wygrywa cały festiwal. (Jan Król)

Z kompletnie innej muzycznej galaktyki, z bitami na granicy kiczu (te trąbki) ale tańczyły do niej nawet drewniane nogi. Bo zrobiła wielkie widowisko, swoja ruchliwością, charyzmą i tekstami – wanna see my bitches! I wszyscy byliśmy jej bitchesami, nie dało się przed tym uciec. Wielka przygoda móc zobaczyć taką bombę na scenie. (Patryk Zalasiński)

Kelis

Jako prawdziwa gwiazda, kazała na siebie poczekać, spóźniając się studencki kwadrans. Pomimo sporego zwrotu w twórczości i przejścia pod skrzydła Ninja Tune, Kelis nie odcina się od przeszłości. Przeciwnie – jej koncert rozpoczął się od „Bounce” (ze współpracy z Calvinem Harrisem), aczkolwiek w nieco odmienionej, „organicznej” wersji. Żywy zespół, w którym na wyróżnienie zasługują szczególnie basista i trębacz, nie tylko wiernie odegrał fragmenty albumu „Food” (m.in. „Jerk Ribs” czy „Rumble”), ale też nadał nowego wymiaru starym przebojom.

04

A tych Kelis się nie wstydzi (bo nie musi), po „Bounce” odpaliła „Trick Me”, które odśpiewane przez kilka tysięcy gardeł zabrzmiało potężnie, podobnie jak równie kultowe „Milkshake”. Był to koncert bez fajerwerków, solidny, acz bezpieczny. Mając na uwadze spóźnienie i to, ile jeszcze dobrych rzeczy Amerykanka ma w zanadrzu, niespełna godzinny koncert to lekki zawód. Z drugiej strony – wykorzystała swój czas na scenie w stu procentach i to również było jedno z najważniejszych wydarzeń Nowej Muzyki. (Jan Król)

Prawidziwa diva. Trochę hey mama w i sukience koloru takiego, jakby dostała ją od głownego sponsora festiwalu. Jeszcze przed koncertem oglądałem teledysk do Milkshake, a na scenie wyszła jakby jej babcia. Tchnieniem w jej zmurszałą karierę było przejście do Ninja Tune. Towarzyszył jej band, pełen dęciaków i reszty, ot, klasyka z Ninja Tune, a ona pokazała swoje możliwości przez świetny głos. Cierpliwości starczyło na pół godziny, koncert taki żeby odkreślić sobie w pamiętniczku „widziałem Kelis”. Jak na headlinera, nie było to zbyt wiele – może to Elliphant zaczarowała ludzi, może na innych scenach było lepiej. Nie ma tu do żałowania nic – Food to całkiem dobry album, warto do niego czasem wrócić i marzyć o Kelis w brokatowych szpilkach. (Patryk Zalasiński)

Koncert zaczął się z lekką obsuwą, zniecierpliwiona publiczność wiwatowała od kilku minut, aż w końcu na scenie pojawiła się ona, Kelis w eleganckim wydaniu. Poczułam upływ czasu i dotarło do mnie, że Kelis się zestarzała a ja, niestety, zestarzałam się wraz z nią. Wokalistka tryskała dobrym humorem, choć daleko jej było do energetycznej buntowniczki z czasów „Tasty”. Akompaniował jej czteroosobowy zespół, z którego na pierwszy, muzyczny plan wysuwał się trębacz – dęciaki wszak obecne są mocno na „Food”.

Amerykanka dała poprawny, aczkolwiek nie porywający koncert. Ku uciesze wszystkich wcieliła do set listy stare przeboje. W aranżacjach pasujących do najnowszego materiału nie tryskały już tą wystrzałową energią. Nowe wcielenie Kelis przynosi na myśl dojrzałą diwę i chyba nie do końca na to czekała festiwalowa publika – niektórzy opuszczali główną scenę już po kilku numerach. Nie było szaleństwa, choć przyjemnie było zobaczyć i posłuchać Kelis na żywo. Szkoda, że chórki puszczane były „z taśmy” – do tego eleganckiego występu idealnie pasowałoby kilka kiwających się przy staromodnym mikrofonie wokalistek wspierających Kelis. (Kamila Szeniawska)

Zdjęcia: Radosław Kaźmierczak (www.radoslawkazmierczak.com), Tauron Festiwal Nowa Muzyka (www.festiwalnowamuzyka.pl)







Jest nas ponad 16 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
5 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
congo latino
congo latino
10 lat temu

Pominięcie kode 9, ikoniki i po łebkach hyperdub mogę zrozumieć, bo lało – sam nie byłem przygotowany na deszcz. Omineliscie najlepsze sztosy, albo napisaliście o nich 2 zdania (clark). A co z mouse on mars, actress, Ben ufo, pariah, dixon, paten?

n
n
10 lat temu

Nie byłem chyba z rok na tym portalu, ale już widzę że źle się dzieje. Nawet nie wspomnieliście np o kode9 i wielu innych ciekawych występach. Skupiliście się natomiast na „gwiazdach”

Woyak
Woyak
10 lat temu

Nikt nie był w Carbon Atlantis?

Paweł Gzyl
10 lat temu

Z tej relacji to jakaś mało „nowomuzyczna” była ta Nowa Muzyka w tym roku. 🙂

murzyn
murzyn
10 lat temu

EEe, to nie grał Dixon, Pariah, Zamilska, Mouse on Mars? Na innym festiwalu byłem 🙂

Polecamy